Metropolity suroskiego Antoniego (Blooma) nie trzeba bliżej przedstawiać naszym Czytelnikom. Przez wiele lat prezentowaliśmy w Przeglądzie jego kazania, głębokie teologiczne rozważania. Z czasem na rynku wydawniczym w Polsce pojawiły się tłumaczenia jego książek, wśród nich „Szkoła modlitwy”, „Odwaga modlitwy”, „Życie, choroba, śmierć” czy „Rozważania o Bogu i bliźnim”, zawsze pełne odwołań do osobistych doświadczeń. Proponowany tekst o. Igora Rabko jest jeszcze jednym spotkaniem z „lekarzem duszy i ciała”, tym cenniejszym, że autor znał metropolitę osobiście.
Czas, przestrzeń i głębia
Po raz pierwszy z jego książkami zapoznałem się ze trzydzieści lat temu dzięki moim dobrym przyjaciołom, mieszkającym w Wielkiej Brytanii. Przywieźli mi niektóre prace metropolity Antoniego z autografem autora.
Moi przyjaciele poznali go, kiedy – nie będąc jeszcze do końca ludźmi cerkiewnymi – przyszli do świątyni w paschalny dzień w porze obiadowej żeby poświęcić kulicze. W soborze nie było już nikogo, tylko jakiś staruszek z dużą wprawą zamiatał podłogi i czyścił podświeczniki. Pomyśleli, że to stróż, który łączy swoją pracę z obowiązkami sprzątaczki, zapytali go więc, czy jest ktoś z duchowieństwa, kto mógłby poświęcić paschę. „Oczywiście” – odparł dziadek i założył jepitrachil. Tym staruszkiem był metropolita suroski. Tak rozpoczęła się ich znajomość z władyką Antonim.
Nie sposób oddzielić autora od jego książki. Nieważne, jak ciekawa może być ta twórczość, jeśli słowa nie pokrywają się z życiem, będzie to nic innego jak dobrze zakamuflowana hipokryzja owinięta w samochwalstwo.
Z władyką Antonim było dokładnie odwrotnie. Jego twórczość nie mogła wyczerpać całej głębi osobowości i talentów, które zostały mu dane od Boga. Sam metropolita Antoni miał większą głębię niż to, o czym mówił. Nauczał, że na świecie jest czas, trójwymiarowa przestrzeń, ale i głębia. Możesz pojąć tę głębię świata i drugiego człowieka tylko wtedy, gdy potrafisz ją znaleźć w sobie.
Metropolita Antoni nie był starcem w zwykłym rozumieniu tego słowa. Nigdy nie udzielał konkretnych odpowiedzi na konkretne pytania. Władyka nie bał się i nie wstydził słów „nie wiem”. Chociaż miał za sobą ogromne doświadczenie życiowe, nie wykorzystywał go do potwierdzenia prawdziwości własnego zdania.
Kontemplacyjna cisza
Ogólnie rzecz biorąc, jedną z zasad metropolity suroskiego było: mieć autorytet bez wykorzystania władzy. I udawało mu się to znakomicie. Do władyki Antoniego nie trzeba było podchodzić na ugiętych nogach, z rękoma złożonymi na krzyż pod błogosławieństwo. Nie tolerował żadnego, nawet najszczerszego, uniżenia przed nim. Surowo domagał się, aby bez względu na wiek zwracać się do niego wyłącznie na „ty”, bez przesadnej grzeczności wobec jego rangi i cerkiewnego stanowiska. A takich słów, na przykład: „Jestem biskupem, więc wszyscy powinni mnie słuchać” – nawet nie można było sobie wyobrazić.
Przyjeżdżając na letni obóz prawosławny, władyka, na równi ze wszystkimi mył naczynia, obierał ziemniaki i zamiatał podwórko. A jechał tam przede wszystkim po to, by z nastolatkami pograć w siatkówkę, którą kochał od dzieciństwa. Pewnie czulibyśmy się dziwnie, gdybyśmy usłyszeli na boisku taką rozmowę między metropolitą a piętnastoletnim uczniem:
– Jak się masz, Wania?
– Dziękuję, władyko, dobrze, a ty?
– Trochę naciągnąłem sobie plecy grając w siatkówkę, ale tak poza tym wszystko w porządku.
Wszystko w tym biskupie było proste, stanowiło całość, a to bardzo do niego przyciągało. W stosunku władyki do ludzi najważniejsze było to, że spotykał ich z głębi własnego skupienia, wewnętrznego opanowania i spokoju. Dlatego jego stosunek nie był reakcją na wygląd czy zachowanie lecz kontemplacyjnym milczeniem. Bez względu na to, czy zbliżała się do niego osoba z rodziny królewskiej, biskup w szatach, bezdomny czy sprzątaczka, traktował wszystkich tak samo – patrzył ludziom w oczy i rozmawiał z nimi.
Będzie ciężko przez pierwsze 25 lat, potem się do tego przyzwyczaisz
Ale takie zachowanie i taka przystępność wcale nie oznaczały pobłażliwości tam, gdzie, zdaniem władyki Antoniego, nie powinno się do niej dopuszczać. Dotyczyło to w pierwszej kolejności nabożeństwa. Tutaj władyka Antoni nie pytał, ale żądał najsurowszej dyscypliny. Z nim w ołtarzu nie można było poruszyć się bez potrzeby. Nie było mowy o jakichkolwiek rozmowach. Tylko pełne skupienie na nabożeństwie.
Tego samego żądał także od parafian. Nie mogli nie tylko rozmawiać, ale nawet przywitać się czy rozglądać się po cerkwi. Parafianie mówili, że czasami wydawało im się, że podczas nabożeństwa nawet oddychają ledwo do połowy objętości płuc, z taką surowością władyka podchodził do nabożeństwa. Dogorywających świec nie można było zdmuchnąć, jedynie zgasić, aby nie wydawać zbędnych dźwięków, a do podświecznika podchodzić cicho i wyłącznie podczas litanii. Wszystko miało odbywać się w taki sposób, żeby nic nie odwracało uwagi od liturgii.
Możesz pojąć głębię świata i drugiego człowieka tylko wtedy, gdy potrafisz je znaleźć w sobie. Ale nawet tutaj zdarzały się sytuacje, kiedy Pan posyłał metropolicie swoją szkołę pokory. I władyka nie tylko z godnością ją znosił, ale także dawał przykład innym, jak to robić.
Na przykład miał parafiankę Wierę Parker. Od czternastego do dwudziestego roku życia przebywała w łagrze, gdzie została poważnie naruszona jej psychika. Potem jakimś cudem trafiła do Anglii, tam przez długi czas mieszkała przy soborze. Wiera zachowywała się podczas nabożeństwa, delikatnie mówiąc, niewłaściwie. Często przeklinała, krzyczała, mogła np. podczas Iże chieruwimy zacząć tańczyć przed Królewskimi Wrotami, itp.
Kiedyś podczas nabożeństwa wstała i głośno wciągała powietrze przez nos. Jej sapanie odbijało się echem po całej świątyni. Władyka podszedł do niej i zapytał: – Wiera, co robisz?
– Staram się więcej wciągnąć Ducha Świętego.
– Dlaczego więc nosem? Lepiej ustami – więcej wejdzie.
I Wiera zaczęła wdychać ustami – a tego nie słychać. Parafianie pytali władykę, jak długo może tolerować jej zachowanie. Metropolita odpowiedział: „Pierwsze 25 lat to trudne, potem się do tego przyzwyczajasz”. Kiedy Wiera zmarła, na krześle, na którym siadywała, prawie w każdą niedzielę, leżały świeże kwiaty.
Kazanie bez jednego dźwięku
Ale nie wszystko u metropolity tak dobrze, jak by tego chciał. A głównym problemem dla władyki był on sam. Skala jego osobowości była tak ogromna, że wykraczała daleko poza granice, jakie sam chciałby mieć. Było w nim coś, co przyciągało do niego jak magnes.
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
o. Igor Rabko (spzh.news)
tłum. Ałła Matreńczyk
fot. wikipedia.org, doxologia.ro