Home > Artykuł > Marzec 2023 > O ludziach i świątyniach

Z autorką książki „Prawosławna diecezja łódzko-poznańska” Violettą Wiernicką rozmawia Ałła Matreńczyk

Na prawosławnych cmentarzach w Łodzi spoczywają wierni piętnastu narodowości. Czy prawosławna społeczność łódzko-poznańskiej diecezji miała taki wielonarodowy charakter od początku?

– Tak, a zapoczątkowali ją w czasach nowożytnych kupcy greccy czy macedońscy, często w związku z handlem winem, które sprzedawali, od ówczesnego jego określenia – węgrzyn – nazywani nawet Węgrami. Pojawili się w połowie XVIII wieku, uciekli do Polski po pierwsze przed prześladowaniami chrześcijan w imperium osmańskim, po drugie w poszukiwaniu zarobków, osiedlając się m.in. w Piotrkowie Trybunalskim, Radomiu, Kaliszu. Dość szybko zaaklimatyzowali się, brakowało im jednak świątyni.

Połowa XVIII wieku to niedobre czasy dla prawosławia w Polsce…

– Dopiero od 1768 roku, po zatwierdzeniu przez Stanisława Augusta Poniatowskiego praw dysydentów, prawosławnym pozwolono na publiczne odprawianie nabożeństw i zakładanie cerkwi, ale Grekom z Piotrkowa uzyskanie takiej zgody na założenie pierwszej świątyni zajęło dwadzieścia lat. I oto w 1788 roku w budynku na obecnym Placu Czarnieckiego 10 zorganizowano prawosławną kaplicę. Piotrków Trybunalski był ważnym miastem na ziemi łódzkiej, to właśnie tu już w okresie międzypowstaniowym wybudowano jedną z pierwszych w Królestwie Polskim wolnostojących świątyń, cerkiew Wszystkich Świętych. Inne wolnostojące cerkwie, w miastach będących stolicami powiatu, pojawiły się często dopiero przed wybuchem pierwszej wojny światowej. Mówię tu oczywiście o zaborze rosyjskim, bo na terenie diecezji łódzko-poznańskiej są miasta, które należały do zaboru austriackiego (Kraków), czy pruskiego (Poznań), co miało duży wpływ na losy lokalnego prawosławia.

Grecy, choć dotarli do kilku miast, z pewnością nie stanowili zbyt licznej grupy. Kiedy zaczęło przybywać osób wyznania prawosławnego?

– W okresie międzypowstaniowym. Wtedy pojawili się wojskowi rosyjskiej armii carskiej, których jednostki trafiają m.in. do Rawy Mazowieckiej, Konina, Sieradza, Łęczycy a z nimi kapelani wojskowi oraz tzw. cerkwie ruchome. Drugą kategorią prawosławnych, którzy wtedy pojawili się na tych ziemiach, byli właściciele ziemscy majoratów, czyli osoby zasłużone dla państwa rosyjskiego, obdarowane majątkami odebranymi Polakom za udział albo wspieranie powstania. Kolejną byli pogranicznicy i celnicy, którzy przybyli wskutek reformy służby granicznej w 1851 roku i osiedli m.in. w Słupcy, Praszce, Aleksandrowie Kujawskim. To dla nich urządzano cerkwie domowe, z czasem budowano cerkwie stałe. Wyznaczeni do ich obsługi duchowni musieli pokonywać znaczne odległości.

Ale taki dynamiczny wzrost liczebności Rosjan zaczął się po 1867 roku, gdy po powstaniu styczniowym Królestwo Polskie zostało pozbawione autonomii, a zadaniem rosyjskiej administracji było wprowadzenie jak największej liczby rosyjskich urzędników na stanowiska gubernatorów, dyrektorów szkół, nauczycieli, policjantów. Ten wzrost liczby prawosławnych po 1867 roku był w Łodzi bardzo widoczny. Do stacjonującego tam 37 jekaterynburskiego pułku piechoty dołączyli urzędnicy, a nawet robotnicy, cerkwi natomiast nie było. Pomysł jej budowy pojawił się w 1871 roku, ale przez osiem lat nie zdołano rozpocząć nawet zbiórki środków. Dopiero w 1879 roku, dla upamiętnienia cudownego ocalenia z zamachu cara Aleksandra II, łódzcy fabrykanci postanowili zbudować w Łodzi cerkiew.

Kim byli tak szczodrzy darczyńcy?

– Najczęściej przedsiębiorcami niemieckimi bądź żydowskimi, Łódź była bowiem miastem wielonarodowym i wielowyznaniowym, a w drugiej połowie XIX wieku katolicy stanowili mniej niż połowę mieszkańców. Łódzcy fabrykanci byli bardzo zamożni – Karol Scheiber np. pod względem obrotów zajmował czwarte miejsce w całym imperium rosyjskim – chętnie podejmowali działania na rzecz miasta, budowali np. linie tramwajów elektrycznych, kolej, szpitale, instytucje pożytku publicznego. Teraz szybko zawiązali komitet budowy cerkwi i w 86,3 procentach sfinansowali jej budowę. I już w 1884 roku cerkiew została wyświęcona. Tableau z ich fotografiami do niedawna wisiało jeszcze w kancelarii łódzkiej parafii.

To jedyny taki przykład?

– Nie, łódzcy fabrykanci zbudowali też drugą cerkiew w Łodzi, św. Aleksego, obecnie kościół katolicki. Także dwie z trzech cerkwi w Sosnowcu zostały wzniesiono za pieniądze z dużym udziałem przedsiębiorców niemieckiego pochodzenia.

sdr

W trakcie lektury Pani książki najbardziej zdumiała mnie szeroka działalność charytatywna ówczesnych parafii prawosławnych.

– Na początku dwa zdania wyjaśnienia. Wśród wiernych prawosławnych dominowali mężczyźni, prawosławnych panien nie było, stąd np. w pierwszym roku istnienia łódzkiej parafii na 15 zawartych małżeństw 12 było mieszanych. Te statystyki pozostawały niezmienne w ciągu następnych lat. O. Antoni Rudlewski, trzeci łódzki proboszcz, martwił się, że dzieci ochrzczone w wierze prawosławnej bardzo często nie były w tej wierze wychowywane, zwłaszcza gdy np. mężczyzna umierał. Rada parafialna z poparciem władz postanowiła zorganizować prawosławny sierociniec, później, w zasadzie dla tych sierot, zbudować cerkiew św. Olgi i prawosławną szkołę. Oczywiście o. Rudlewskiemu przyświecała też chęć niesienia pomocy współwyznawcom, większość których stanowili ludzie niemajętni. Te plany wsparły elity prawosławne. Kobiety łódzkiej śmietanki towarzyskiej założyły Komitet Dam, ten komitet dzielił się na dwie części, jedne panie zajmowały się stroną praktyczną, np. zaopatrzeniem, drugie wychowawczą. Z zachowanych raportów wynika, że dzieci często jadły mięso i ryby, że raz w tygodniu odwiedzał je lekarz, przychodził dentysta. Dziewczęta uczono rzeczy praktycznych, chłopców męskich zawodów. Najzdolniejsi wychowankowie mogli kontynuować naukę w szkole średniej.

Takie sierocińce, co ważne, istniały w każdej stolicy guberni i powiatu. Przyjmowano do nich nie tylko sieroty, ale także dzieci, które znalazły się w trudnej sytuacji materialnej, zwłaszcza z rodzin mieszanych. W sierocińcu przebywały dzieci od 9 do 19 roku życia. O. Rudlewski z radą parafialną zorganizował także dom dziennego pobytu dla dzieci do dziewiątego roku życia, dom starców. Planowano założyć nawet przytułek dla prawosławnych kobiet, żeby przyjeżdżając za pracą miały się gdzie zatrzymać.

Kres rozwojowi społeczności prawosławnej położył wybuch pierwszej wojny światowej.

Czy tak powszechna działalność charytatywna była wcieleniem chrześcijańskich wartości?

– Rzeczywiście można mówić o dobrze rozwiniętym, wyuczonym czy wręcz zaszczepionym przekonaniu wśród najwyższych urzędników, że jeśli zajmują wysokie stanowiska, w dobrym tonie jest działać na rzecz tych, którzy nie mieli takiego szczęścia w życiu. W Łodzi np. szef policji albo gubernator wpłacał jednorazowo równowartość 30 pensji policjanta, a obdarowywane przez nich Towarzystwa działały niejednokrotnie na rzecz całej społeczności. I tak np. łódzki policmajster Ławrentij Maksimow w 1887 roku wystąpił z propozycją założenia w Łodzi Chrześcijańskiego Towarzystwa Dobroczynności, które wspomagałoby w potrzebie osoby wszystkich wyznań.

Z jakim rezultatem?

– Z lektury sprawozdania z działalności tego Towarzystwa po dwudziestu latach od jego powstania wynika, że w jego ramach funkcjonowały przytułek dla osób psychicznie chorych, szpital, przychodnia ambulatoryjna, przychodnia dla dzieci, organizowane były także kolonie dla najuboższych najmłodszych, a Ławrentij Maksimow, chociaż przestał być policmajstrem, pozostawał honorowym członkiem tej organizacji.

Oczywiście naczelnicy powiatu byli z urzędu szefami powiatowych organizacji charytatywnych, działali więc na rzecz całej społeczności.

Jesienią 1910 roku odbyła się szeroko zakrojona akcja charytatywna na rzecz niemajętnych uczniów i uczennic łódzkich szkół oraz wdów i sierot po funkcjonariuszach łódzkiej policji miejskiej. Składały się na nią zarówno charytatywne pokazy filmowe, jak i spektakl Rosyjskiego Towarzystwa Miłośników Sztuki Muzycznej i Teatralnej, który odbył się w Teatrze Wielkim. A bilety rozprowadzali zarówno łódzcy fabrykanci, jak i komisarze cyrkułów lokalnej policji. Z uzyskanych środków pomagano uczniom, niezależnie od wyznania.

Bardzo dobrze w pamięci lokalnej społeczności zapisali się niektórzy właściciele majoratów. Rodzina Łopuchinów np., o której niejednokrotnie pisał Przegląd, była największym pracodawcą w powiecie wieluńskim, wybudowała nawet cerkiewkę św. Jerzego. Tatiana Łopuchina otworzyła i utrzymywała szkołę dla dzieci robotników, którzy pracowali w jej majątku, gdy w okolicy przydarzyło się jakieś nieszczęście wraz z mężem zawsze śpieszyła z pomocą. Iwan Łopuchin był jednym z założycieli ochotniczej straży pożarnej w Wieluniu, jego żona Tatiana wyhaftowała, używany do lat 50. XX wieku, sztandar tej straży.

Albo inny właściciel majoratu, Aleksander Kreutz, który ufundował szkołę miejską w Kole oraz zainicjował i sfinansował urządzenie w tamtejszym urzędzie powiatowym cerkwi św. Elżbiety.

Ile lat pracowała Pani nad tą książką?

– Cztery.

Co było dla Pani największym odkryciem?

– Właśnie okres pierwszej wojny światowej, bo o ile na temat obecności prawosławnych przed 1914 rokiem istniało dość dużo mniejszych bądź większych opracowań, lata wojny pozostały w zasadzie jedną białą plamą. A przyniosły one chaos, bezdomność parafii i parafian, wywróciły dość uporządkowane dotąd życie.

Wiele cerkwi było cerkwiami wojskowymi, albo mieściły się w małych miejscowościach. Te, gdy wojskowi wyruszyli na front a urzędnicy zostali ewakuowani, po prostu zostały zamknięte. Natomiast jeśli chodzi o duchownych, biskup warszawski i chełmski Mikołaj nie zezwolił na ich ewakuację. Nawet gubernator Radomia napisał do władyki, żeby pozwolił proboszczowi wyjechać, bo niebawem nikogo nie będzie (w końcu batiuszka wyjechał, trafił do szpitala, niósł posługę jako kapelan w szpitalu). Ponadto były wakacje, niektórzy duchowni, którzy przebywali poza swoją parafią, mieli problem z powrotem, np. proboszczów z Koła czy Konina patrole rosyjskie ostrzegły, że miejscowości, przez które chcą jechać, zostały zajęte przez Niemców.

Dla mnie odkryciem było to, że niektórzy duchowni, np. batiuszka z Aleksandrowa Kujawskiego, trafili do niemieckiej niewoli, jego dalszy los pozostaje nieznany. Inni znaleźli się na terenie okupowanym, np. o. Mikołaj Siemionowski z Kalisza przeżył rzeź kaliską, został internowany, osadzony w twierdzy w Poznaniu, w 1915 roku wrócił do Kalisza, zastał swoją cerkiew splądrowaną. Niósł posługę duchową, pomagał materialnie. W Petersburgu dotarłam do jego wspomnień. W Kaliszu był też obóz dla rosyjskich jeńców, w którym za zgodą władz okupacyjnych niósł posługę.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

fot. wydawnictwo.uni.lodz.pl, archiwum autorki