Home > Artykuł > Luty 2024 > Jeden jest Bóg

Sobór św. Marii Magdaleny w Warszawie. Miejsce, w którym dla mnie zaczęło się prawosławie. Zapamiętałem go jako ogromną i nieco tajemniczą świątynię, której nigdy „turystycznie” nie obejrzałem, właściwie nie wiem, dlaczego. Kapiący złotem ikon i łampad, uspokajał po ferworze korpo-walki swym wieczornym mrokiem i drżącym światłem świec. Miałem w nim „swoje” miejsce, pod ścianą; przytulony do niej, w tym jednak obcym świecie czułem się bezpiecznie. To tam dość nagle podjąłem decyzję o zanurzeniu się w Wielki Post. To tam narodziła się decyzja o dążeniu do prawosławia, a jej wykonanie miało miejsce już po przeprowadzce na Podlasie, w białostockiej katedrze.

Będąc ostatnio w Warszawie, z radością pobiegłem do soboru na piątkową liturgię, trochę sentymentalnie chcąc wrócić do przeszłości. I ani ten sobór wielki, ani tajemniczy… – ale nadal w jakimś stopniu „mój”. Niesamowicie miło było w nim znowu być!

Miałem szczęście, trafiając do niego w tamtym nieco zwariowanym momencie życia. Miałem szczęście, że spokojnie mogłem kryć się w tłumie, ze swoją niewiedzą co, jak i kiedy robić… Że nikt na mnie krzywo nie patrzył, kiedy w końcu zacząłem się żegnać znakiem krzyża, niekiedy kompletnie myląc kierunki… Dlatego z czułością patrzę na turystów, i tych „obcych” wyznaniowo, i tych prawdopodobnie spoza jakiejkolwiek wiary, którzy wkraczają w świat naszego soboru czy innych cerkwi, i też niekiedy są nieco zagubieni, nieco przestraszeni, ale ciekawość utrzymuje ich tam przez jakiś czas. W każdym widzę siebie.

Gospodarzem każdej świątyni jest Bóg. To Jego „kawałek podłogi”, miejsce, w którym specjalnie czeka na tych, którzy Go szukają, którzy chcą z Nim spędzić chwilę. I na tych, którzy wpadną tam przez „przypadek” i coś nagle poczują – być może to będzie początek ich drogi do Niego. My, wierzący, jesteśmy tam tylko Jego pomocnikami, pełniącymi służbę przy drzwiach, by wpuścić innych. Czasem w Boże ramiona trafia się właśnie przez ciężkie drzwi świątyni, szeroko otwierane przez jej domowników.

Może to nieortodoksyjne, ale każde miejsce uświęcone modlitwą ludzi wierzących w Boga i ku Niemu dążących jest dla mnie Jego świątynią, Jego „kawałkiem podłogi”. Wchodzę w nie z radością, z ciekawością poznania czegoś innego, doświadczenia różnorodności. Bóg w Swym stworzeniu jest jej Mistrzem; choć w przypadku chrześcijaństwa nie wydaje się ona Jego zamysłem, bo to my, ludzie, doprowadziliśmy do podziałów i niezgody, On i tak jest w stanie wykorzystać nawet te nasze błędy, by przyciągnąć do Siebie poszukujących, jak nie w jednym miejscu, to w innym – bo może tam czyjeś serce zabiło mocniej lub dusza była już bardziej gotowa na wejście w relację z Nim.

Tym miejsce przełomu był dla mnie właśnie warszawski sobór. Ale takich świątyń, które pojawiały się jak przystanki na drodze do Boga, było kilka.

To choćby poznańska, rzymskokatolicka fara, do której niekiedy wpadałem na chwilę refleksji i odpoczynku po godzinach najpierw na uczelni, a potem w pracy. Nad drzwiami wejściowymi jest napis Domus Domini (et) porta coeli – Dom Boga i brama do nieba. To słowa zaczerpnięte z Księgi Rodzaju (28,17), wypowiedziane przez Jakuba po przebudzeniu się ze snu, w którym ujrzał drabinę do nieba.

Barokowy, złoty przepych wnętrza fary tonął wieczorami w ciepłym półmroku, cisza koiła nerwy i emocje, kierowała uwagę ku temu, co nieprzemijające, przekraczające ludzkie ograniczenia i ziemskie problemy. Można było zatopić się w ławce w rozmyślaniu, czytaniu Pisma, albo po prostu chłonąć atmosferę miejsca wypełnionego wiekami modlitwy, próśb, podziękowań, a może tylko bezsilnych westchnięć…

Był też kościół ewangelicko-metodystyczny Świętego Krzyża, również poznański. Jakże kontrastujący z farą! Praktycznie puste wnętrze, jasny wystrój i światło zewnętrzne obficie wlewające się za dnia do środka, żywa ilustracja słów naszej modlitwy z jutrzni – Chwała Tobie, który pokazałeś nam światłość.

Fara to cisza i skupienie, przytłumione szepty; metodyści to radość głośnych powitań przychodzących na niedzielne nabożeństwa, żegnanych potem przy wyjściu przez pastora i dziękujących sobie wzajemnie za wspólnotę modlitwy.

Fara to anonimowość i samotność, ale taka dobra – jesteś tam po prostu sam ze sobą, ze swoimi myślami, przeżyciami, masz czas dla siebie, lecz w Jego obecności. U metodystów obcy się nie prześliźnie niezauważony, jest ciepłe przywitanie, zaproszenie do ławki, wręczony kancjonał (śpiewnik), by śledzić teksty i jeśli ktoś ma ochotę – włączyć się w modlitwę.

I w końcu nasze dwie katedry, warszawska i białostocka. Dla „obcych” – trochę jak fara, bo nikt cię nie atakuje, ale i trochę jak metodyści – bo zauważamy, że przyszedłeś, jesteśmy czujni. A ze „swoimi” witamy się niekiedy tak samo ciepło i głośno jak oni.

Różne miejsca, różne wyznania, różne światy… Połączone modlitwą i Bogiem. Nienachalnie, ale zapraszające. Kierujące myśli ku czemuś – i komuś – innemu, wiecznemu, nadającemu sens życiu. Kojące niepokój albo wręcz przeciwnie – szarpiące duszę pytaniem dlaczego i po co… Dlaczego wierzą, po co tu przychodzą, co w tym widzą? Skąd po nabożeństwie ta radość i energia lub spokój i wyciszenie? Czy ja mogę – czy potrafię – tak samo…?

Wydaje się, że świątynia jest jedynym miejscem, gdzie wbrew pędowi świata wszystko się zatrzymuje. Tam wkraczamy w inną rzeczywistość, gdzie czas nie ma znaczenia i w której – choć między ludźmi – jest się sam na sam z Bogiem. W której nie liczy się to, kim jesteś, co potrafisz, jak wyglądasz – ale to, że przychodzisz, szukasz, czujesz głód Tego, który wzywa do siebie każdego człowieka.

Jakub, obudziwszy się ze snu, zdjęty trwogą rzekł: O, jakimże lękiem napawa to miejsce! Nic tu innego, tylko dom Boży i brama do nieba. Mojżesz, kiedy zbliżał się do płonącego, lecz nie ulegającego spaleniu krzewu, usłyszał głos Boga: Zdejmij sandały z nóg, bo miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą.

Miejsca, do których przychodzimy na modlitwę, na służbę, nie budzą już w nas grozy; szacunek, respekt, radość – tak. Przyciągają atmosferą, światłem, kolorem; ale przede wszystkim przyciąga Ten, do którego należą i który w nich daje nam szczególną możliwość zbliżenia się do Siebie.

Kiedyś mignęło mi przed oczami zdanie, że jeśli ktoś jest mocny w swojej wierze, nie będzie się bać tego, co inne, odmienne. Nie zasieje ono wątpliwości i nie złamie go; może posłużyć głębszej refleksji, spojrzeniu na relację z Bogiem z innej strony, może nawet pomoże ją rozwinąć i umocnić.

Przypominają mi się 2 fragmenty Ewangelii – wg św. Marka i Łukasza:

Mk 9,38-41: Odezwał się Jan, mówiąc: – Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto wypędzał demony w imię Twoje, a nie chodzi z nami i zabroniliśmy mu, bo za nami nie podąża. Odrzekł Jezus: – Nie zabraniajcie mu, nie ma bowiem nikogo, kto by dokonywał [potężnych] dzieł w imię Moje i mógł potem Mnie zniesławiać. Albowiem kto nie jest przeciwko wam, jest z wami. Ktokolwiek poda wam kubek wody w imię Moje dlatego, że jesteście Chrystusowi, amen powiadam wam: nie utraci zapłaty swojej.

Łk 9,49-55: Stało się, gdy dopełniły się dni Jego wstępowania, obrócił oblicze, by pójść do Jeruzalem, i posłał przed sobą zwiastunów. I wyruszywszy, weszli do wsi Samarytan, aby poczynić dla Niego przygotowania. I nie przyjęli Go, bo widać było, że idzie do Jeruzalem. Widząc to, uczniowie Jakub i Jan powiedzieli: – Panie, chcesz, abyśmy nakazali ogniowi zstąpić z nieba i ich pochłonąć, tak jak to Eliasz uczynił? Odwróciwszy się, zgromił ich.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Gabriel Szymczak

fot. Teresa Margańska/archibial.pl

(za cerkiew.pl)