Home > Artykuł > Luty 2024 > Ludobójstwo wyklętych synów Jutrzenki – mleko i krew

Ludobójstwo wyklętych synów Jutrzenki – mleko i krew

– Cicha noc, świętych noc, wszyscy śpią? Nie! Nikt tej nocy nie spał. I choć była ona podobna do wielu poprzednich, gdy również nie spano, a tylko nasłuchiwano turkotu bandyckich wozów i szybkich kroków po śniegu. Na ciemnym niebie widziano łuny pożarów rusko-prawosławnych wiosek na południe od Bielska. W ciągu dnia przychodziły okropne wieści: rabują, mordują, palą bez zmiłowania! Tej nocy każdy siedział cicho w swym domu przy jak najbardziej ściemnionych, przy podkręconych lampach naftowych i w trwodze oczekiwał czegoś nieoczekiwanego, a zarazem strasznego, co miało się wydarzyć i na zawsze odmienić otaczający nas świat. To coś jeszcze do naszej wioski nie wkroczyło, jeszcze przyczaiło się gdzieś za węgłami budynków, w ciemności śnieżnego pola i w mroku czarnej ściany lasu. Noc mroźna, siarczysta. Niebo czyste, pięknie rozgwieżdżone. Srebro gwiazd błyszczy i pomruguje, mroźne powietrze gęstnieje od nasilającej się trwogi. Śnieżna pustynia skrzy w blasku gwiazd. Tak oto ziemia wchłania niebo, samego Boga. Odzewem ziemskim są rzadkie, unoszące się pionowo ku górze dymy z kominów. Wioska żyje, lecz w ukryciu, pochłonięta strachem i oczekiwaniem.

Jest przeraźliwie cicho i spokojnie. Nic się nie rusza, jak daleko okiem sięgnąć bezruch. Tylko migot nocnego nieba, gwiazdy błyszczą zimną stalą bagnetów. Wszystko zamarło! Nawet psy nie szczekają, choć o takiej porze ich głos pływał w powietrzu, otulającym naszą wioskę.

– W domu zrobiło się jakoś straszno. Ten strach, ta trwoga, towarzyszyły nam niczym przerażający, nieproszony gość, który zawsze nadchodził, gdy tylko ciemniało, i którego musimy ugościć wbrew naszej woli. To było nasze największe nieszczęście powojennych lat… – wspomina pani Wiera M. ze Szpaków, urodzona w roku 1928, córka Bazylego (prosiła, aby nazwiska nie podawać) i Kseni z domu Sawko z Bujnowa. Już od ponad roku zapadająca ciemność wywoływała w niej i całej rodzinie głęboki, niepojęty, przenikliwy strach. Codzienne pytania: czy przyjdą tej nocy, a jak przyjdą to do kogo? Do nas, czy do sąsiadów? Kogo obrabują? Kogo pobiją do nieprzytomności, kogo zabiją? Komu zgwałcą żonę lub córkę? Na kogo nałożą swoją bandycką kontrybucję pieniężną, a na kogo w rzeczach i inwentarzu? – Taka była wtedy nas, prawosławnych, codzienność.

– Od miesięcy wszyscy we wsi chodzili w łachmanach najgorszego sortu, często boso, bez żadnych butów. Często różne szmaty nawinięte na stopy robiły za „buty” do wykonywania różnych prac gospodarczych w obejściu. Wielu z tego powodu nie wychodziło zimą z domów. Domy i obejścia były systematycznie okradane i rabowane ze wszystkiego, co w oczach napastników – bandytów barabaszy – miało jakąkolwiek wartość. Mężczyźni i starsi chłopcy zawsze nocowali poza domem: na strychach, przypięci pasami do drzew, w różnych dołach, ziemiankach albo korczach (krzakach). Rabowano nas z odzieży, nawet tej, w którą ktoś był ubrany. Ściągano z nas koszule, kalesony, a wyjątkowo dobrze było, jak nikogo przy tym dotkliwie nie pobito. Szczególnym wzięciem cieszyły się kożuchy, buty i wełniane walonki, damskie garsonki, sukienki i garnitury, a także wszelka pościel, ręczniki, narzuty i bele samodziałowych tkanin. Rabowano też zapasy żywności, drobny i gruby inwentarz, narzędzia i przedmioty, jakie tylko przyuważyli i jakie wpadły im w ręce, o pieniądzach nie wspominając. Rozbójcom wszystkiego było mało. Wiedzieli od swoich donosicieli, zwykle od Polaków z rzadka zamieszkujących prawosławne wioski, że ktoś gdzieś komuś coś sprzedał i za jaką sumę. Przychodzili w nocy, z czapkami nasuniętymi na oczy, ze szmatami na nosach, przystawiali lufę pepeszy do brzucha gospodarza i krzyczeli: „My Wojsko Polskie z AK, dawaj przeklęty kacapie wszystkie pieniądze, bo jak nie, to ty i cała twoja rodzina zaraz będziecie tu leżeć, a wasze gospodarstwo spłonie!”.

I nie było wyjścia, tatko oddawali. Do pieniędzy ich palce były szybkie, łapczywe i chciwe, lgnęły do grosza jak muchy do mięsa.

– Tych rabunków, tych zniewag, tego bandyctwa, tej trwogi wiele przeżyliśmy, ale przywyknąć do tego w żaden sposób się nie dało. Ten strach jest we mnie. Przez dziesiątki lat kształtował moje życie i wiem, że ze mną umrze – wspomina pani Wiera, sędziwa staruszka o jasnobłękitnych, dobrodusznych, choć zapłakanych oczach dziecka. Ma szczerą twarz uduchowionego człowieka i ponad osiemdziesiąt lat. Gdy wchodzę na jej podwórze, przerywa prace w ogrodzie i zaprasza do swojego skromnego domu. Zaparza herbatę. Opowiada o wydarzeniach sprzed sześćdziesięciu lat w Szpakach i milknie, odruchowo spoglądając w okno, jakby kogoś za nim wypatrywała. Zapytana o ten odruch, odpowiada, że wypatruje bandytów, którzy zamordowali jej ojca, a jej życie, przez pośpiech, darowali, choć z zamysłem działali, aby i ją wtedy zabić. Lecz Bóg chciał inaczej! Mówi, że część ich jeszcze żyje, przenieśli się do Bielska i tam mieszkają, przez co dość często widzi ich na ulicach i na rynku. Jej łagodna twarz staje się ostra, gdy zaczyna opowiadać o tragedii swojej rodziny i całej wioski tak, jakby bariera czasu nie istniała i cały koszmar trwał. Z przywołaniem obrazów, wszystko odbywa się na nowo w jej zapłakanych oczach, załamanych rękach. Ciało sędziwej kobiety kołysze się miarowo w tył i w przód, niczym wahadło ściennego zegara. Fale wspomnień przenoszą w miniony czas, do krainy jej dzieciństwa i młodości. Do krótkiego czasu naiwnej szczęśliwości, który definitywnie zakończyła tamta pamiętna ciemna i rozgwieżdżona noc, zamieniona przez zbójecką najezdną wileńską nawolocz i najbliższych sąsiadów w światlistą pożogę – jutrzenkę śmierci. I tak dni krwawe, przeżyte w młodości, płyną wirami przez obraz spokojnej starości. We łzach jej oczu, czas daleki mówiący o pożarze i śmierci, która niczym w wierszu Baczyńskiego, śpiewanego przez Ewę Demarczyk: „jeno czaszki białe toczy przez płonące morze krwi […]”. Mówi dalej, a jej dusza gore.

Nie przyszedłem do niej z własnej inicjatywy, to ona, spotykając mnie na rynku, zaprosiła do siebie, by jeszcze raz opowiedzieć tę historię. Miała świadomość, że jej długie i bogate w doświadczenia życie zbliża się do końca. Może już słyszała z nieskończoności Nieba głos do niej wołający „Wiero, już nadchodzi Twój czas, czas dany od Boga, który usiłowali ukrócić Ci zabójcy”. Była świadkiem i uczestnikiem, ofiarą niesłychanie brutalnego okresu powojennego polskiego bandytyzmu i eksterminacji względem rusko-prawosławnej społeczności Podlasza. Chciała, by jej słowa utrwaliły się w naszej historii, ale nie tylko te, które wypowiedziała podczas prokuratorskiego śledztwa w IPN-ie – suche fakty. Pragnęła oddać nastrój tamtych chwil, emocje i stan ducha swojego i swojej rodziny, dla wielu czlonków której były ostatnimi chwilami życia i zdrowia (tak jak dla wielu innych mieszkańców wioski). Chciała, aby pamięć ją przeżyła, by była pomnikiem okrutnego ludobójstwa już wtedy silnie gloryfikowanych tzw. żołnierzy wyklętych. Tych żołnierzy, których zarówno ona, jak i ja, spotykaliśmy na ulicach Bielska. Obie strony znałem osobiście i chętnie słuchałem tego, co mi mówią. Wyklęci długo uważali, że dla nich jestem swój, dopiero później zaczęli mnie unikać, ale co wyjawili, to wyjawili. O prawosławnych w Bielsku i okolicach zawsze mówili per kacapy. A był to już XXI wiek.

Zanim przyszedłem do pani Wiery, znaliśmy się już od co najmniej dziesięciu lat. Opowiedziała mi wiele o sobie i swoim życiu. Ktoś jej powiedział, że zapisuję takie opowiadania z życia wzięte, by pamięć o nich nie wyblakła. W końcu zdecydowała się, że opowie o swoim życiu, tylko bez podawania nazwiska. Tłumaczyła, że „swoi i tak mnie znają i wiedzą kto to mówi, ale cudzy nie muszą wiedzieć, bo mogą się jeszcze mścić…”. Zawsze uważała, że za rozgłaszanie tej prawdy może ją lub jej rodzinę dosięgnąć zemsta oprawców, którzy żyli już w państwowym kulcie żołnierzy wyklętych – synów Jutrzenki. Chodzili dumnie po mieście, pokazywali się w kościołach z wpiętymi w klapy marynarek orderami, przechwalali się wysokimi odszkodowaniami za walkę z Polską Ludową i z kacapami.

– Tej nocy, na katolickie święto Matki Bożej Gromnicznej, cała nasza rodzina zebrana była w domu, w dużej izbie. Mama paliła w piecu i gotowała kolację w dużym garnku. Ciepło napełniło całą izbę. Przez pęknięte drzwiczki pieca blask ognia wesoło biegał po bielonej glinką ścianie. Lampa naftowa na najmniejszym knocie tylko leciutko oświetlała izbę. Półmrok. Tego dnia mój ojciec, Bazyli, poszedł do Bujnowa w odwiedziny do swojego szwagra Jana Sawko, którego siostra była żoną tatka. W tej wsi już tylko dwie rodziny były prawosławne. Wcześniej było ich więcej, ale z takich czy innych względów poprzechodziły na rzymski katolicyzm i uważały się za Polaków. Zresztą ludzie w Szpakach pod wielką presją dominujących sąsiadów też uważali się za Polaków. Tyle tylko było między nimi różnicy, że byli prawosławni i tego bardzo mocno się trzymali, a jedni i drudzy w domach i pomiędzy sobą rozmawiali po polsku, czasami i z mazurzeniem.

Jeden z katolickich sąsiadów Sawki szepnął mu do ucha przy płocie, że dzisiejszej nocy wioska Szpaki będzie miała „sądny dzień”, bo jest już przeznaczona na zniszczenie i niech może jego gość nie wraca już tam i przenocuje gdzie jest, a do domu powróci dopiero rano. Sawko powtórzył to wszystko Bazylemu, a ten od razu przyodział stare palto i postanowił wracać do rodziny jak najszybciej. Myślał tylko o tym, czy zdąży uprzedzić katów, czy jeszcze uda mu się ukryć rodzinę. Wychodzącego Bazylego dogoniła jeszcze szwagierka Ksenia i wręczyła mu kankę ciepłego mleka. Ucałowała go mocno na drogę. Było to jego ostatnie pożegnanie z Bujnowem.

Zapadał zmierzch, gdy rozeszli się, każdy w swoją stronę. Tu i tam w opłotkach widział jakieś ruchy, jakąś krzątaninę i dobrze rozumiał, że już się szykują i to w sobotnią noc, przed niedzielą – woskresenijem! Jeszcze bardziej wydłużył krok, nie chcąc biec przez wieś, by nadto nie zwracać na siebie uwagi. Szedł tak szybko, jak pozwalał zalegający na drodze świeży i puszysty śnieg. Na wschodzie niebo było czarne, rozświetlało się blaskiem gwiazd, a na zachodzie jaśniało czerwienią i purpurą, jakby tam w oddali paliła się ziemia, a on co sił w nogach zmierzał właśnie pomiedzy nimi. Jednak co jakiś czas przystawał na krótką chwilę i oglądając się za siebie wsłuchiwał się i wpatrywał w ciszę i ciemność mroźnej nocy. Do jego uszu dochodziło jakby skrzypienie wielu wozów na zmarzniętej grudzie i turkot ich żelazem kutych kół, parskanie żwawo poganianych koni. Pomyślał, że może to jakieś omamy, ale tak na wszelki wypadek przyspieszył kroku jeszcze bardziej, cały czas ściskając w ręku kankę mleka. Ale im bardziej oddalał się od tego miejsca, tym te głosy i turkot bardziej uderzały go w plecy. To tylko dodawało mu siły, już biegł co sił w stronę swojej wioski, rodziny. Wbiegł na pagórek i spojrzał za siebie. Cały zamarł, przerażony. To jednak nie przesłyszenia. Sawko powiedział prawdę. Miał dobrego sąsiada. Ale czy oni w Szpakach mieli innych? Wspólnie świętowali jedne i drugie święta, wzajemnie sobie pomagali i czy teraz miałoby się to zmienić? W dole, na gościńcu od Bujanowa, prawdziwa „pogoń egipska”. Zobaczył długą kolumnę wozów ze zbrojnymi – rozjeżdżała się na lewo i prawo, w kierunku Zań i Szpaków. Było ich dużo, jak nigdy przedtem. A więc jednak będą mordować i zapewne palić wioskę. Już nie szedł, już nie biegł, a leciał nad drogą, niesiony jakąś nadprzyrodzoną siłą w stronę wioski, domu. Leciał na wyścigi, na wyprzody z nadjeżdżającą bandą dzikich barbarzyńców, z których wielu prawdopodobnie znał osobiście. Z takimi myślami dosłownie wleciał w opłotki swojej wioski, a nad nią krążył już czarny anioł śmierci, przeklęty syn Jutrzenki.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Jerzy Wolski

Rusin z Podlasza. Białystok, Leta Hospodnia 2023

fot. Anna Radziukiewicz