Home > Artykuł > Jak wymieniono się wioskami

Jak wymieniono się wioskami

Świat szaleje, wadzi się z kim może i pożera swój własny ogon, ziejąc ogniem nienawiści. Tym więc cenniejszy, moim zdaniem, staje się każdy przykład postępowania odwrotnego. I o czymś takim właśnie, na pozór niewyobrażalnym, chciałbym Państwu w tym tekście opowiedzieć.

Aby wszystko zrozumieć należycie, musimy cofnąć się do końca lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, gdy Gorbaczow ogłosił głasnost’ i pierestrojkę. Wszyscy zapragnęli wtedy niezależności i każdy, nawet najmniejszy naród, zaczął ku niej podążać. W efekcie Kaukaz eksplodował, czego skutki widoczne są do dziś. Na potrzeby tego tekstu zostańmy więc w dwóch maleńkich, nikomu nieznanych wioskach w Armenii i Azerbejdżanie.

Wszystko zaczęło się w lutym 1988 roku w azerbejdżańskim Sumgaicie, w którym doszło do pogromu Ormian. Znajomy Azer jak cię widzi, wzrok odwraca, idzie w drugą stronę, nie chce z tobą rozmawiać. Ktoś mówi coś, czego przedtem nie mówił. I widzisz, że milicja nie jest po twojej stronie… Jesienią do pogromów doszło też w Baku, Gandży, Szemasze. Tak opisywała to izraelska gazeta „Krug”: W Baku tablicę przeznaczoną na portrety wodzów, zasłoniły hasła: Ormianie – won z Azerbejdżanu!; Ormianie – wynosić się!.. Były też plakaty z karykaturami: dziarski Azer kopniakami w tyłki wygania ze swojego domu obrzydliwie wyglądających, czerwononosych Ormian, wśród których jest i kobieta z obwisłymi piersiami oraz krzyżem na szyi… Ostatnie dni w mieście marne. Biją Ormian, rabują mieszkania. Napięcie nie opada już prawie trzy tygodnie.

Ale były też i takie relacje, jak ta z Szemachy: W czasie przerwy obiadowej przyszli do nas znajomi Azerowie i powiedzieli, że w ormiańskich kwartałach zaczęły się pogromy. W domach wybijają okna, na ulicach nie ma Ormian. Znaleźli się ludzie, którzy stanęli po naszej stronie…. Wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy. Kiedy droga podniosła się dostatecznie wysoko, obejrzeliśmy się za siebie – tam gdzie pracowaliśmy, już się paliło.

Zaczęło się więc bieżeństwo. Jak to wygląda, wiecie państwo doskonale. Jedną z ofiar sumgaickiego pogromu został mieszkaniec ormiańskiej wioski Kerkendż. Mieszkańcy postanowili uciekać. Ale starszyzna się sprzeciwiła, twierdząc że zna lepszy sposób. Lepszy? Jaki może być lepszy, skoro wróg już u bram?! I wtedy jeden ze starików przypomniał historię z roku 1918, gdy obydwa narody walczyły o niepodległość, przy okazji mordując się wzajemnie. Dotyczyła sąsiedniej, azerskiej (czyli muzułmańskiej) wioski Gagali. Mułła tejże osady wezwał wtedy wszystkich i powiedział: – Jeśli ktoś z was pojedzie do Kerkendżu i choćby kawałeczek czegokolwiek stamtąd zabierze, wyrzucę go ze wsi. Jeśli będziecie tak postępować, doprowadzicie naszą wieś do nieszczęścia.

Postanowiono więc – rzecz wydawałoby się niemożliwa: znajdziemy azerską wioskę na terenie Armenii, która ma takie same kłopoty jak my i wymienimy się wsiami. Wsiami, czyli polami, domami i wszystkim. Oni przesiedlą się tu, a my tam.

I mieszkańcy się zgodzili. Zgodzili się, bo na całym Kaukazie rada starszych to ‘instytucja’! Po to jest, by jej słuchać. I słuchają wszyscy, bo sprzeciw generalnie jest nie do pomyślenia, gdyż wszyscy wiedzą, że to jedyna ‘instytucja’ na świecie, której naprawdę zależy na dobru mieszkańców i która niczego przy okazji nie spróbuje ugrać dla siebie. W ogóle bez rady starików nic się tu nie dzieje. Zarówno w wymiarze rodzinnym – do momentu, gdy senior nie pójdzie spać, nikt się nie kładzie, a nuż trzeba mu w czymś pomóc?, jak i nawet państwowym – gdy parlament wybierze prezydenta w Abchazji, to lud uzna ten wybór dopiero wtedy, gdy potwierdzi go ‘republikańska rada starców’. W tych górach bowiem przekroczenie setki nie jest jakimś wielkim osiągnięciem. Stąd i doświadczenie życiowe ogromne. A jeśli komuś się to nie podoba, przenosi się z górskich wiosek do miast, by pełną chochlą korzystać z dobrodziejstw „cywilizacji”.

Postanowiliśmy wymienić się wieś za wieś, żeby ludzie się nie rozproszyli, żeby było łatwiej się przenosić… Kilka razy przychodzili Azerowie, żeby kupić jakiś dom, ale myśmy nie pozwalali. Ludzie mówili: nie będziesz sam się wymieniać ani sam sprzedawać. Jeśli koniecznie chcesz tak zrobić, poczekaj. My wyjedziemy, a wtedy, jak chcesz sprzedawać, to sprzedawaj, jak chcesz, to się wymieniaj.

Zaczęto więc poszukiwania. Nie było łatwo. Aż wreszcie się udało i w lutym 1989 roku starszyzna ormiańskiej wsi Kerkendż, leżącej na terytorium Azerbejdżanu, spotkała się po raz pierwszy ze starszyzną azerskiej wsi Kyzył-Szafag, leżącej w Armenii. Zaczęły się pertraktacje – w sumie pięć obustronnych spotkań przywódców. Oprócz spraw, nazwijmy je prywatnych, omówiono również te państwowe, jak choćby przekazanie majątków sowchozów obydwu wsi nowym mieszkańcom. Na koniec zostawiono temat najtrudniejszy, czyli cmentarze. Przenieść można bowiem wszystko, ale cmentarz? Tym bardziej, że islam zabrania ekshumacji, z czym zgadza się obyczaj ormiański. Uzgodniono więc wzajemną opiekę nad nekropoliami, które co prawda zostaną opuszczone, ale nie popadną w zaniedbanie dzięki staraniom nowych osiedleńców. Siedzieliśmy kilka razy na szczycie wzgórza. Jeden chłopak z naszej wsi śpiewał smutną piosenkę w ich języku. Nasi ludzie płakali i tamci też płakali. Jak się okazało, to właśnie ten punkt – opieki nad cmentarzami – zadecydował o ostatecznej zgodzie na wymianę wiosek. Umowa była ustna, całkowicie oparta na wierze w uczciwość ‘towarzyszy w biedzie’.

Paweł Krysa, fot. autor

Odpowiedz