Home > Sami o sobie > Była konsulem

Halina Matejczuk, konsul Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, zmarła 15 listopada w niedzielę w południe w rodzinnym Gródku w wieku 87 lat. O dwunastej zadzwoniłam do niej – zwykle mogłyśmy w niedzielę dłużej rozmawiać. Odebrała jej kuzynka Lena. – Ciocia nie może rozmawiać – powiedziała. – Przyjechali ratownicy. – Proszę ją pozdrowić. Zadzwonię później – powiedziałam. Ale później zadzwoniła Lena: – Ciocia nie żyje.

Pustka. Przyjaźń jest dziedziczna. Tę otrzymałam w spadku po mamie. – Musisz poznać Konsulkę (bo tak ją w Gródku nazywano, albo Ambasadorką) zaproponowała mama zaraz po tym, jak jako emerytka przyjechała w 1988 roku na stałe z Warszawy. Mama kilka razy przypomniała, gdy przyjeżdżałam: – Odwiedź Halinkę. Może czegoś potrzebuje. Potem nie musiała przypominać.

Obie dzwoniły do siebie codziennie. Rozmawiały po swojemu, takim bogatym, soczystym językiem, który mógłby się w powieść przelewać. I Halinka – tak ją w domu nazywaliśmy – powieść napisała, o swoim życiu, w 2015 roku. Wydaliśmy ją w Fundacji Ostrogskiego. Pierwszy nakład rozszedł się szybko. Trzeba było robić dodruk. O jej powieści pisali Ludwik Stomma, profesor i felietonista, i Józef Hen, powieściopisarz. Powieść, w zasadzie autobiografia, zawarta na 184 stronach, przysporzyła jej wielu nowych przyjaciół – dzwonili do niej, odwiedzali, posyłali paczki z ciasteczkami, czasem i ciepłą kurtką, książkami, potem audiobookami, gdy na dwa lata przed odejściem niemal straciła z dnia na dzień po ciężkiej grypie wzrok. Dzwonili i słali przesyłki z Warszawy, Olsztyna, Krakowa, ze Szwecji. Pytali, jak pomóc?

Bo zapadała w ich serca. Wyszła w szeroki świat z miasteczka Gródek, w międzywojniu fabrycznego, żydowskiego w swej przewadze, z błogosławieństwem batiuszki Wasilija, czyli późniejszego metropolity Bazylego, o którym zawsze mówiła „nasz batiuszka”. – Niczego i nikogo się nie bój. Staraj się jak najlepiej uczyć i postępować w życiu tak, aby nikogo nie krzywdzić – mówił. – Jedź koniecznie do Lublina, nawet mamy nie słuchaj – wyprawiał na uniwersyteckie kursy przygotowawcze wątłą szesnastolatkę, która dziecko przypominała.

Ale to dziecko było już po uniwersytecie życia. Mieszkało w malutkim domku o małym pokoju i niewielkiej kuchni, w której ojciec Józef reperował buty, więc przed ich zapachem uciekała za ścianę do dziadków, Iwana i Anastasiji, do takiego samego mieszkanka – pokoiku z kuchnią.

Miała doskonałą pamięć i dar barwnej opowieści – takiej, w której mieścił się szczegół, zapach i smak. Dzieliła się tym darem i pewnie to on przyciągał do niej dziennikarzy, profesorów, lekarzy i ludzi, których zwykliśmy nazywać prostymi. I miała jeszcze jeden, teraz rzadki, dar, niezgłębione pokłady optymizmu. Nawet kiedy już zupełnie związała się z wózkiem inwalidzkim i świat stał się dla niej plamą o różnych odcieniach szarości – tak, widziała zarys postaci – znów nabierała haust optymizmu i mówiła: „Ale mogę słuchać książek, telewizji (przedkładała kanały rosyjskiej i francuskiej), mogę rozmawiać z przyjaciółmi, tak często do mnie dzwonią. Chcę jeszcze pożyć”. Miała starych przyjaciół, ze służby dyplomatycznej – jakże umiała te związki pielęgnować! – i nowe, zyskane dzięki wydaniu książki „Byłam konsulem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”.

Dopiero w tym roku na wiosnę skarżyła się, że dalej już nie da rady żyć, że wszystko ją boli – ręce, ramiona, które przecież całe życie wspomagały jej kalekie ciało, a w ostatnich latach niemal zastępowały nogi, kręgosłup, boki. Żadna pozycja ani noc nie przynosiły ulgi. A tu pandemia. Zadzwoniłam do Sławomira Borowika, ortopedy, doktora medycyny. – Pojadę do Gródka – zgodził się natychmiast i jak lekarz biezsrebrennik trzy razy przyjeżdżał do Haliny Matejczuk i dawał jej zastrzyki blokady.

Znów chciała żyć. Pamiętała przedwojenny Gródek. Żydzi w nim handlowali, do nich należały prawie wszystkie sklepy, kilka małych fabryk i dwa młyny, prawosławni Białorusini uprawiali rolę, a Polacy katolicy, których było najmniej, rządzili gminą, czyli zajmowali posadę wójta, komendanta policji, kierownika poczty, urzędników, nauczycieli. I dlatego w Gródku stała w okresie międzywojennym cerkiew i cztery synagogi, kościół wybudowano dopiero tuż przed drugą wojną, pierwszy w historii miasteczka.

Halina Matejczuk opisuje w książce tamten Gródek, swoją rodzinę i dziecięce przyjaźnie. Opisuje rok 1942, kiedy Niemcy w środku miasteczka utworzyli getto, a jego wysoki, szczelny, dwumetrowy płot biegł po linii ogrodu jej rodziców i dziadków. Więc Halinka i inne dzieci ryły pod nim jamy, by dostać się do getta i bawić się z żydowskimi dziećmi.

I opisuje jesienną, deszczową noc, kiedy słychać było tylko gwizd kul, a Niemcy podstawili wagony do wywożenia gródeckich Żydów, a z rana zobaczyła stojące otworem bramy getta. Było pusto. To był koniec historii gródeckich Żydów.

Halina Matejczuk miała swój sądny dzień. Upadła na lewe biodro, skacząc z niziutkiej szopki. Bolało. Mama zawiozła ją do szpitala przy Warszawskiej w Białymstoku. Młody niemiecki lekarz dr Krause nie nastawił biodra, tylko przeprowadził operację. 28 maja 1976 roku opisał ją dr J. Hamerla: (…) „ku mojemu przerażeniu operator oskalpował i wyrolował górną część zwichniętej kości udowej i wykonał arteotenię, czyli przecięcie kości. Za chwilę odcięta górna część uda, tj. główka udzia, (…) upadła na ziemię. Przerażony, odruchowo zrobiłem ruch, żeby szybko podnieść z posadzki kość, żeby po oczyszczeniu wprawić ją ponownie do stawu. Operator krzyknął głośno i nie pozwolił podnieść kości. Kikut pozostały uda przyszył mięśniami i zakrył ranę. Założono gips. Rana długo się goiła”.

Ból był tak przeraźliwy, że słyszano Halinkę w całym szpitalu. Opuściła go potajemnie, wyniesiona przez dziurę w płocie po tym, jak niemiecki doktor zdziwił się, że jeszcze żyje i kazał ją przygotować do kolejnej operacji. Ale trochę starsza od niej Regina z Juchnowca, która leżała po wycięciu wyrostka robaczkowego, nie wyszła, choć czuła się dobrze i miała wracać do domu. Zabrano ją do baraków z rannymi niemieckimi żołnierzami. Z jej ciała przetoczono bezpośrednio całą krew rannemu niemieckiemu żołnierzowi. Regina zaraz zmarła. Halina bardzo to przeżyła. Polubiły się obie. Regina pocieszała Halinę i opowiadała jej piękne bajki.

Halinka uczyła się żyć w kalectwie. Rana długo się nie goiła. Przejście frontu radziecko-niemieckiego przeżyła w piwnicy o grubych ścianach, całej wysłanej słomą, bo w każdej przegródce siedzieli ludzie. Po przejściu frontu w ich z grubsza uporządkowanym, ostrzelanym domu zamieszkał radziecki oficer Greczko. Zapytał, dlaczego dziecko nie wstaje z łóżka i przysłał wojskowego lekarza, który zdjął z Halinki gips i zajął się leczeniem biodra. Wreszcie mogła usiąść. Adiutant oficera wynosił ją na powietrze i karmił bardzo smacznym barszczem ukraińskim, który gotował w ich kuchni. Przynosił chleb.

Uczyła się najpierw w domu, bo do szkoły chodzić nie mogła. Szybko nauczyła się biegle czytać. Gdy nikogo nie było w domu, krążyła na jednej nodze wokół stołu. Aż zobaczył to dziadek i przyniósł kule zrobione przez stolarza. I tak kula, potem wózek, weszły w jej życie.

Szczęście dalej przed nią uciekało – złamana pod wiosnę w 1945 roku ręka, szpital, gips i powrót do domu… nie mamy a taty, rodzice byli po rozwodzie, czyli do Supraśla. „W domu taty czułam się bardzo szczęśliwa. Otoczono mnie rodzinnym, serdecznym ciepłem” – pisała. Macocha Felicja, piękna kruczowłosa kobieta, szyła dla niej, czytała, uczyła arytmetyki, robiła dyktanda.

Ale czarna chmura nasunęła się nad Supraśl i okolice. Oddziały zbrojnego podziemia Łupaszki i Burego, tego który w ustach narodowców zyskał nowy pseudonim „nasz bohater”, co raz to kogoś mordowały. Józef Matejczuk, tata Halinki, szewc, uznał że jest niebezpiecznie. Postanowił wyjechać z rodziną do Białegostoku i ukryć się w jego gąszczu. Wynajął drewniany domek. Nawet zdążył go pokazać Halince. Miała z nimi tam zamieszkać. Ale 2 maja, w dzień po katolickim św. Józefie, żołnierze Łupaszki wtargnęli do domu Józefa Matejczuka w Supraślu i strzelili mu w czoło. Zabili na oczach Felicji, ich synka Zdzisia i babci Marii. Miał 35 lat.

Pozostała po nim fotografia – przystojny mężczyzna w garniturze, ze skrzypcami pod pachą, stoi na tle ściany domu – i rozpaczliwe pytanie córki, zadawane przez całe życie: „W imię czego go zabito? Po co? Nikomu nie zrobił w swoim krótkim życiu żadnej krzywdy”. W tym samym dniu w Supraślu zabito jeszcze dwóch milicjantów, osiemnastoletnich bliźniaków i jedną staruszkę.

Felicja zmarła 27 października 1951 roku na tyfus. Zdzisio został sierotą. Zaopiekowała się nim siostra jego mamy.

Matka Józefa, Maria, bardzo cierpiała. Jej miłość do syna była tak ogromna, że Halinkę karmiła tym, co najlepsze, chlebem i twarogiem, tuliła ją i nazywała swoim Józiczkiem. Syna przeżyła tylko cztery lata. Miała chyba nie więcej niż 60 lat, choć na fotografii, tej sprzed śmierci, wygląda na staruszkę – oczy głęboko zapadnięte, wypalone tęsknotą i bólem, usta zaciśnięte, w czerni, na której spoczęły sękate od pracy dłonie.

Po babci Halinka miała jedyną pamiątkę – szydełko do robienia koronek. Ale i to skradziono jej w internacie w Lublinie. Ale cóż to wobec skradzionego dzieciństwa!

Ach, wciąż jestem na początku opowieści o Halince, opowieści zamkniętej w jej książce, wysłuchanej w jej drewnianym domku w Gródku przy Chodkiewiczów. Ale to dzieciństwo nas najbardziej chyba naznacza. Muszę więc dalsze życie zarysować w jakichś migawkach.

Szkoła podstawowa w Gródku. „Zeszyty” zszywane z przedwojennych druków, latem nauka pływania w rzece Gladniówce, co bardzo wzmacniało chore nogi Halinki, wstąpienie do szkolnej organizacji Związku Walki Młodych. W 1949 koniec szkoły podstawowej. W domu o dalszej nauce nie było nawet mowy – kalekie dziecko powinno siedzieć w domu. Miała zostać krawcową.

ZMP przychodzi z pomocą. Jej przewodniczący na powiat białostocki informuje o uniwersyteckim studium przygotowawczym w Lublinie, bezpłatnym, z internatem i kieszonkowym. Mama sprzeciwia się wyjazdowi, batiuszka Włodzimierz Doroszkiewicz, który uczył ją religii, wspiera. Wyjechała, razem z nią ponad trzydzieści osób z Gródka, późniejszych lekarzy, nauczycieli, wojskowych, inżynierów, prawników. Wiedziała, że tylko nowy ustrój mógł dać jej taką szansę. Z matematyki była prymuską, ale poprawnej polszczyzny uczyła ją córka matematyka, licealistka. Wszak Gródek w tamtych latach rozmawiał tylko po białorusku. Była najmłodsza w szkole i wreszcie zaczęła, regularnie odżywiana, rosnąć. Ale i różnica w długości obu nóg powiększała się coraz bardziej.

Studia? Jakie? Najlepiej takie, żebyś mogła zostać na przykład urzędniczką w urzędzie w Gródku – podpowiadano jej, przekreślając inny jej plan zostania architektem. Jako osiemnastolatka wyruszyła do Warszawy, gdzie na nielicznych ocalałych domach czytała „Мин нет”, oglądała Stare Miasto i Zamek Królewski w gruzach, MDM w budowie i centrum jeszcze bez Pałacu Kultury i Nauki. Ale akademik na Radomskiej już wybudowano. Tam zamieszkała. Została studentką wydziału dyplomatyczno-konsularnego Szkoły Głównej Służby Zagranicznej. Była szczęśliwa – wykłady, biblioteka, przyjaciele, kino, teatr, młodość. Za ścianą jej pokoju zamieszkała Sława Przybylska. Już wtedy śpiewała i grała na gitarze. Na trzecim roku dzieliła pokój z trzema Koreankami, posłanymi na studia do Polski za ich wojenne zasługi. Zaprzyjaźniła się z Kim-Kiu-Siu. I poduczyła się koreańskiego.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. z archiwum rodzinnego Haliny Matejczuk

Odpowiedz