Home > Artykuł > Kwiecień 2021 > Dobry pasterz

5 marca, w piątek po południu, w otoczeniu najbliższej rodziny, w swoim domu w Bielsku Podlaskim odszedł do Pana o. mitrat Aleksander Tokarewski. Wiadomość błyskawicznie dotarła do orlańskich parafian, batiuszka był ich proboszczem od 1962 roku – przez ostatnie pięć lat honorowym – chrzcił, udzielał ślubów, pogrzebów całym pokoleniom. I wszystkie pokolenia przyszły go pożegnać. Trumna z ciałem kapłana została przewieziona do cerkwi w Orli już w dniu jego śmierci. Na sobotni parastas przybyło czterdziestu kapłanów i duchownych, nabożeństwu przewodniczył biskup hajnowski Paweł, syn długoletniego wikariusza orlańskiej parafii, o. Anatola Tokajuka.

– O. Aleksander Tokarewski pozostanie w naszej pamięci jako ojciec, dziadek, pradziadek, jako proboszcz, spowiednik, nauczyciel, jako przykład życzliwości, skromności, miłości, dobroci, jako sługa Cerkwi i człowiek Boży – podkreślił władyka.

Niedzielnej Liturgii przewodniczyli arcybiskup bielski Grzegorz, biskupi hajnowski Paweł i siemiatycki Warsonofiusz, śpiewały dwa chóry, które rosły i rozwijały się pod okiem zmarłego – parafialny i młodzieżowy.

– Spotkał nas dziś wielki smutek, odszedł bowiem od nas dostojny pasterz – zwrócił się do wiernych podczas homilii biskup Warsonofiusz. – Odszedł od nas o. Aleksander, który służył przy ołtarzu ponad siedemdziesiąt lat, niosąc trudy kapłaństwa. Aby być kapłanem, trzeba mieć powołanie, bez powołania bowiem człowiek nic nie może zrobić, a nawet jeśli niesie tę służbę, nie przynosi mu ona satysfakcji.

List kondolencyjny skierował metropolita Sawa, swoimi wspomnieniami podzielił się arcybiskup Grzegorz.

– O. Aleksander często powtarzał: „Człowiek tutaj na ziemi musi nauczyć się żyć z ludźmi”. Żeby nauczyć się żyć z ludźmi, musi najpierw sam stać się człowiekiem. Musi wyrzeźbić w swojej duszy, w swoim sercu człowieczeństwo i wówczas to człowieczeństwo będzie mógł przekazywać innym. O. Aleksander zawsze emanował spokojem i miłością. Wszędzie gdzie był, starał się wprowadzać pokój. Był człowiekiem wielkiej pokory. (…) Mamy prośbę, żeby o. Aleksander pamiętał o nas w swoich modlitwach, kiedy stanie przed majestatem Bożym.

Batiuszka spoczął obok matuszki na cmentarzu prawosławnym w Bielsku Podlaskim.

O. Aleksander Tokarewski urodził się w Kornicy, niemal w cieniu leśniańskiego monasteru, w 1929 roku. Gdy przyszedł na świat, po prężnym żeńskim monasterze z czterystoma mniszkami, szkołami, szpitalem i apteką zostały już tylko wspomnienia. Podobnie jak po kornickiej cerkwi, w której dziadek Piotr był psalmistą.

W długiej, bo ponad ośmiokilometrowej, rodzinnej wsi wszyscy wciąż mówili po swojemu, ale zaledwie pięć rodzin było prawosławnych. Korniczanie pracowali na roli, wydobywali też kredę, której tutaj zawsze było pod dostatkiem, a przed wojną przydawała się do bielenia chat i płotów.

Co niedziela Tokarewscy wyruszali do cerkwi w Nosowie. Przeważnie pieszo – nie było specjalnie daleko, tak z pięć-sześć kilometrów, w większe święta furmanką.

Chłopak nie spuszczał oczu z batiuszki Aleksandra Hałasa, a po powrocie do domu stawał przed ikonami i go naśladował. Czy już wtedy chciał pójść w ślady stryja, swiaszczennika? O. Teodor Tokarewski, późniejszy długoletni dziekan bielski, był wówczas proboszczem parafii na terenie obecnej Białorusi.

Póki co dla prawosławnych nadchodziły ciężkie czasy. Także w pobliskim, bo położonym około dziesięciu kilometrów, Konstantynowie zburzono murowaną cmentarną kaplicę. Tokarewscy bywali w niej nie raz.

Rok 1939 nie był wcale lepszy. Najpierw na Wielkanoc zmarł tata, Grzegorz, który chorował na płuca. Zaraz potem wybuchła wojna i z nauką trzeba było się pożegnać. Chłopak ze świadectwem ukończenia trzeciej klasy ze wszystkich sił zaczął pomagać mamie w piętnastomorgowym gospodarstwie. Brał się nawet za orkę, koń co prawda nie zawsze go słuchał.

Nadszedł rok 1941. Tu, w Kornicy, wszyscy wiedzieli, że szykuje się kolejna wojna. Wieczorami i nocami zmierzały w stronę Bugu sznury niemieckich czołgów, samochodów pancernych i dział. Gdy ruszyły na wschód, rzeka stała się, można powiedzieć, niemiecko-niemiecką strzeżoną granicą.

Kornica leżała w Generalnym Gubernatorstwie, Milejczyce, w których od 1938 roku proboszczem był o. Teodor Tokarewski, znalazły się w Prusach Wschodnich (Bezirk Bialystok). Stryj nie przestawał martwić się o swego bratanka, półsierotę. Postanowił go ściągnąć do siebie, a było to dość ryzykowne przedsięwzięcie. W 1942 roku, gdzieś w lipcu, krewni z Górek przewieźli go w umówione miejsce, a tam pod osłoną nocy przejęli rybacy z Drohiczyna. Mieli prawo łowić ryby w Bugu, teraz nielegalnie przewieźli też chłopca. Po drugiej stronie Bugu napotkał straż graniczną. Niemcy długo patrzyli w ślad za nim, ale brak przezornie pozostawionego na brzegu, spakowanego przez mamę, tobołka uśpił ich czujność.

W Milejczycach stryj zadbał o edukację bratanka i swoich córek, Łarysy i Ziny.

Codziennie na plebanię przychodzili nauczyciele – uczyli polskiego, matematyki, niemieckiego, rosyjskiego, przyrody. Religii uczył stryj, on też od razu zaczął przyuczać chłopca do duszpasterskiej służby. Któregoś dnia nauczyciel od niemieckiego nie zjawił się na zajęciach. Był Żydem, a Niemcy zamknęli getto. Później wszystkich wywieźli do Treblinki.

Nadeszło wyzwolenie i chociaż do końca wojny było daleko, w Siemiatyczach ruszyło już czteroletnie gimnazjum i dwuletnie liceum. Stryj Teodor od razu wysłał tam całą trójkę.

W jednej klasie uczyli się i piętnasto- i dwudziestolatkowie. Książek nie miał nikt, przez 45 minut nauczyciele dyktowali materiał. Rodzice uczniów płacili im masłem, słoniną, mąką, jajami, czasami nawet żytem lub pszenicą. Już podczas nauki w liceum Aleksander był psalmistą w Sasinach i Grodzisku. W 1950 roku zdał maturę. Wkrótce ożenił się z Barbarą z domu Dubiec z Milejczyc, która wyrosła, można powiedzieć, w cieniu milejczyckiej cerkwi.

– Nigdy nie żałowałem swego wyboru – podkreślał o. Aleksander. – Warwara jest wyrozumiałą i rozsądną kobietą, dobrą żoną, mamą i dobrą matuszką.

Święcenia kapłańskie batiuszka przyjął 25 grudnia 1950 roku. Wcześniej przed kilkuosobową komisją zdał egzamin eksternistyczny z programu seminarium.

Na początku, tak ze dwa miesiące, był diakonem w Telatyczach. Później został delegowany do Terespola. Odwiedził tę parafię już na Boże Narodzenie, w lutym, z walizkami w ręku wyruszyli tam z matuszką. Mieli 21 i 20 lat.

Mróz był tęgi, na stacji w Terespolu czekał na nich starosta Leon Grygorowicz. Przenocowali u niego. Następnego dnia skierowali się w stronę cerkwi. Dojrzeli ją z daleka, była piękna, choć opuszczona. Dopiero potem matuszka zauważyła stojącą obok stróżówkę.

To była ich pierwsza plebania. Maciupeńki domeczek, który powoli zapadał się w ziemię, z oknami na wysokości pół metra. I z lokatorami na dokładkę. Mieszkała w nim para staruszków, repatriantów, katolików, która za zgodą starosty pilnowała cerkwi.

– Księżulku, a co z nami będzie? – zapytał od razu pan Szczepański, gdy Tokarewscy przekroczyli próg. Stał obok swej żony Pauliny, wystraszony jak ona. Ich własny dom nie był jeszcze wykończony, a teraz, w środku zimy, nie mieli dokąd pójść. Batiuszka zaproponował, że razem z matuszką zajmą pokój o powierzchni piętnastu metrów, a Szczepańscy pozostaną w kuchni. I żyli z nimi jak dzieci z rodzicami. Docenili to katolicy, podobało się to także prawosławnym. Nie było ich zbyt wielu, w Terespolu i okolicznych wsiach może kilkanaście rodzin. Kto czym miał starał się z batiuszką dzielić. Tokarewscy byli bardzo pracowici. Za radą starosty w cerkiewnym ogrodzie, który rozciągał się nieopodal plebanii w starorzeczu Bugu, posiali ogórki. Sprzedawali je świeże, a także kiszone w dużych, zatapianych w rzece, beczkach. I tak wiązali koniec z końcem.

Parafianie między sobą mówili gwarą ukraińską, dzieci – matuszka Barbara uczyła je religii – często już po polsku.

Po dwóch latach zaproponowano batiuszce stanowisko wikariusza w parafii Narodzenia Bogarodzicy w Bielsku Podlaskim i nauczyciela religii w szkołach. Wraz z rodziną – w Terespolu urodził się syn Jerzy, tu w Bielsku przyjdzie na świat córka Eugenia – zamieszkali na plebanii przy obecnej Jagiellońskiej. Było dość ciasno i skromnie.

A i nieustanne dojazdy do cerkwi w Augustowie, filialnej bielskiej parafii, okazały się bardzo męczące. Nie było autobusów, dobrze że w miejscowej spółdzielni produkcyjnej bez trudu można było wynająć furmankę. W Augustowie potrzebna jest plebania – to było jasne. Jedna z parafianek ofiarowała plac, a ponieważ o pozwoleniu na budowę plebanii nie było nawet co marzyć, o. Aleksander zbudował dom na swoje nazwisko.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Ałła Matreńczyk
fot. archiwum parafii w Orli

Odpowiedz