Home > Artykuł > Grudzień 2021 > Opowieści turkowickie

O ósmej czasy. Po nich Liturgia. Jest święto Wozdwiżenija Kresta Gospodnia. Łagodność dnia, skąpanego w jesiennym, jeszcze ciepłym, słońcu przenika przez mury monasterskiej cerkwi w Turkowicach, rozświetla ołtarz, gdzie w skupionej modlitwie trwa ojciec Paweł Janiel, syn batiuszki z gór. A śpiewające mniszki to skupienie przenoszą na całą cerkiew. Ich bizantyński śpiew, jakiego jeszcze w naszych cerkwiach nie słyszałam, swą spokojną, acz piękną, bezszelestną melodią wynosi Boże Słowo na linię odbioru duszy. Dusza zastyga w modlitwie. Uspokaja ciało i myśli.

Płoną świece. Wypełniły wszystkie podświeczniki. A nas wiernych może pięć osób. Siostra Irina nosi ich naręcza i ustawia przed każdą ikoną. To wierni z całej Polski, dowiaduję się potem, ślą do monasteru ofiary, prosząc, by i ich świece płonęły przed cudownymi turkowickimi ikonami. W paschalnym tygodniu nie mieściły się na podświecznikach! I ślą zapiski z imionami żywych i zmarłych. Mnóstwo zapisek tworzy pomiannik. Tysiące wymawianych codziennie imion towarzyszy turkowickim nabożeństwom. Tysiące próśb o zdrowie, wrazumlenije, zgodę. I dziękczynień.

Ta cerkiew przed pierwszą wojną była czajnią, czyli miejscem odpoczynku i posilania się pielgrzymów. Drzewa, krzaki i chwasty zdawały się już odnosić zwycięstwo nad czajnią, gdy w 1996 roku z trudem przedzierałam się przez chaszcze, by zajrzeć do jej wnętrza przez puste oczodoły okien. Że było to przez stulecia święte dla całej prawosławnej Chełmszczyzny i Zamojszczyzny miejsce, nikt tu nie pamiętał. Nawet okruchu pamięci nie znalazłam wtedy w rolniczej szkole, która rozlokowała się w budynkach byłego prawosławnego monasteru, jedną z cerkwi zamieniając na aulę dyskotekową. Nie chciano pamiętać?

W 1999 roku stanął tu metalowy krzyż. Jego podstawa to polny głaz z mosiężną tablicą. „Tu był kiedyś prawosławny monaster” sławny na całą Chełmszczyznę, poinformowano na niej. Krzyż stał się początkiem przebijania się prawosławnej modlitwy w to miejsce i zanikania, przez nikogo nie planowanego, szkoły rolniczej. Dziś jej już nie ma. Zostali tylko nauczyciele emeryci. Mieszkają w bloku obok byłej szkoły. Blok też powoli pustoszeje. W nim, w dużym i wygodnym mieszkaniu, mniszki urządziły „hotel”. Zmieści blisko dwudziestu pielgrzymów.

Plac, na którym 13 lat temu z błogosławieństwa arcybiskupa lubelskiego i chełmskiego Abla rozlokowały się siostry, jest ze dwadzieścia razy mniejszy od tego, na którym trudziły się mniszki przed pierwszą wojną. Przypomina ul. W nim modlitwa i praca.

Nowa cerkiew, oddana pod opiekę świętej turkowickiej – prepodobnoispowiednicy Paraskiewy, powstaje tuż obok cerkwi byłej czajni, od jej południowej strony. Jest niewysoka, w stylu greckim, z oddali niczym piękna makieta, przykryta lśniącą w słońcu kopułą. I kiedy wchodzi się do niej, wyrywa się: Ach! Jaka przestronna! Jaka harmonijna! Czysta, szlachetna w swojej linii architektonicznej. Bez żadnego wspierającego konstrukcję filaru. Ma 70 metrów kwadratowych powierzchni. I nie można się nadziwić, że powstała w ciągu tylko dwóch lat. Przecież tu nie ma przymonasterskiej parafii, wokół parafian, chyba że pani Swietłana, ale o niej później. Jest już nawet ułożona marmurowa posadzka przywieziona z Grecji, z pięknym bizantyńskim wzorem w stylu cosmatis, podobnym do tych z atoskich monasterów czy rzymskich kościołów z końca poprzedniego tysiąclecia.

Cerkiew musiała spełnić wymogi konserwatora zabytków – niższa od istniejącej, odsunięta od niej o co najmniej 16 metrów. I od sąsiednich działek też. Istna łamigłówka przestrzenna na małej, jak na monasterską, działce.

Już dziś siostry zapraszają na poświęcenie cerkiewki wiosną, w okresie paschalnym – takie są plany. Do tego czasu w świątyni ma stanąć marmurowy ikonostas z pisanymi ikonami. A póki co zimą, 5 grudnia, pierwszy raz chcą świętować pamięć swojej starszej siostry – jak nazywają świętą Paraskiewę, w jej nowej cerkwi. Serdecznie zapraszają i na tę uroczystość.

Cuda w cerkwi

Cerkiew stała pół roku z podniesionymi ścianami, nie przykryta kopułą i dachem. Ściany zieleniały. Znikąd już pieniędzy. I tu pierwszy cud. Akcja „Wspólne dzieło” z ubiegłego roku. Jakiż odzew! Wpłynęło ponad 400 tysięcy złotych na konto budowy świątyni. Ruszono w górę.

– Władyka Abel, gdy święcił w marcu ubiegłego roku kamień węgielny, włożył w części ołtarzowej cząstkę relikwii swiaszczennomuczenika Siergija (Sacharczuka) – wspomina siostra Natalia. Św. Sergiusz jest synem tej ziemi i synem duchownego.

I siostra Eufalia dodaje:

– Co roku przyjeżdżał do Turkowic śpiewać podczas święta Turkowickiej Ikony Matki Bożej. Po latach wrócił w cząstce relikwii. Tydzień po poświęceniu cerkwi przybywa elegancko ubrany człowiek. „Słyszałem, że tu się cerkiew buduje. Chciałem ofiarować trochę pieniędzy, choć nie jestem na to zbyt przygotowany. Jestem z Ukrainy” – mówi i wykłada chyba wszystkie pieniądze, jakie ma przy sobie.

– Wasze imię? – pytamy.

– Siergij.

– Niebawem przyjeżdża małżeństwo. Oprowadzamy po budowie. Wzruszają się. On wykłada pieniądze. Duże.

– Jakie imiona zapisać? – pytamy.

– Siergij, Natalia – słyszymy.

– Inny Siergij z Ukrainy zarabiał przy zbiorze borówek na pobliskiej plantacji, a popołudniami przychodził do monasteru i w zamian za nocleg i jedzenie pomagał do późnego wieczoru. Jeszcze inny Siergij, już długie lata mieszkający w Polsce, odkrył monaster tuż przed rozpoczęciem budowy. Zaczął przychodzić do cerkwi regularnie, z czasem nawet przysługiwać. Stał się wiernym „parafianinem”.

– Którejś soboty przyjeżdża z władyką Ablem na wsienoszczną młody człowiek. Wzrusza się: „U was jak polski Afon”. Wykłada wszystkie pieniądze, jakie ma przy sobie. Widać, że od serca – euro, dolary, złotówki.

– Wasze imię?

– Siergij.

– Przyjeżdżają pielgrzymi, opowiadamy im o naszych małych „cudach”. Po Liturgii przychodzi pani do sklepiku. – Chcę ikonkę waszego św. Siergija – mówi.

– Nie mamy. Jest tylko na zbiorowej świętych ziemi chełmskiej – odpowiadamy, a w głowie już rodzi się pomysł, by napisać samodzielną ikonę „naszego” świętego.

Pewna pani jest katoliczką. Prowadzi księgarnię. Nie szło. Książki zalegały. Ktoś podarował jej ikonkę św. Sergiusza Radoneskiego. Powiesiła w księgarni. Książki zaczęły schodzić. Przyjechała po ikonkę i „naszego” Siergieja.

– Tych Siergijów przewinęło się w tamtym roku wielu.

– Może i wam św. Sergiusz „pomagał” sprzedawać waszą książkę „Nasza wiara od kuchni” (2019), której dwa nakłady rozprowadziłyście błyskawicznie – wtrącam.

– Może – odpowiadają siostry, które nie mając zaplecza wydawniczego ani przygotowania w tej dziedzinie wydały piękną, ilustrowaną i pożyteczną książkę (stron 496) w nakładzie dziś godnym bestsellerów, pięciu tysięcy egzemplarzy. Dochód z jej sprzedaży też „budował” cerkiew. Już od dawna książka jest niedostępna. Siostry planują trzeci nakład, a jak w końcu się przeprowadzą, może i kolejne serie?

Wychodzimy z cerkwi. Wokół kostka brukowa wyznacza już procesyjną drogę.

– To też cud z tą kostką – mówi siostra Eufalia. – Potrzebowaliśmy jej około 700 metrów kwadratowych. Tyle razy jeździłyśmy na Podlasie, a to sprzedawać swoje przetwory i herbatki, a to zbierać płatki róż u pana Anatolija na plantacji pod Hajnówką i widzimy w Bielsku firmę o nazwie „Pater” – kostka brukowa. Cóż za piękna nazwa, jak z łacińskiej modlitwy Ojcze nasz. Muszą prowadzić ją dobrzy ludzie – myślimy. Zachęceni przez władykę Abla piszemy do szefa firmy prośbę. Zaraz telefon: „Szczęść Boże” – dzwoni właściciel. „To przyjeżdżajcie, wybierajcie”. Szok. Nie wierzymy. „Za pół godziny będziemy. Jesteśmy właśnie w pobliżu, na Podlasiu”. Daje nam 700 metrów kostki! Katolik! A nasza pani Swietłana, właścicielka firmy transportowej, zarejestrowanej w Tomaszowie Lubelskim, za darmo wiezie ją do nas setki kilometrów swoimi czterema tirami.

– Przyjeżdża do nas nieznajomy. Mówi, że jest z Białegostoku, prowadzi firmę telekomunikacyjną, wygrał w Hrubieszowie przetarg i dowiedział się, że Turkowice leżą tuż obok, a nie – jak myślał – gdzieś daleko, w górach. „Przyjadę do was dziś na wieczorną służbę” – powiedział. Dzwoni po paru godzinach. „Zaraz będzie do was wysłany transport kostki brukowej” – mówi. Przywożą dziewięć palet. Dokładnie tyle, ile nam jeszcze brakowało, by uporządkować cały plac! Promysł Boży?

Kilkanaście metrów od cerkwi wyrósł dom. Ma około siedmiuset metrów kwadratowych, czyli jak dwa większe jednorodzinne. Jest wykańczany. Do niego wprowadzą się mniszki ze swoimi pracowniami – na dole, na górze zasiedlą kielie. W dziś zajmowanym przez nie budynku będą mieszkali pielgrzymi. Wchodzimy. Drugie pomieszczenie przestronniejsze od pierwszego.

– Pomieści w czasie świątecznego obiadu nawet dziewięćdziesiąt osób – słyszę.

Wszędzie piękne, drewniane drzwi i okna, bo tylko na takie zgodził się konserwator zabytków w tym miejscu. „Plastiki”, tańsze, nie przeszły. Dalej kuchnia. Ale jaka!

Cud w kuchni

– Tu też był cud – mówią siostry.

– Chyba manna wam się przez dach nie sypie – mówię.

– Ogłosiliśmy zbiórkę na drzwi. W całym budynku jest ich ze sto. I wszystkie muszą być drewniane. Ogromny wydatek. Pisze do nas pewna pani: „Chcę być sponsorką kilku drzwi. Ale chcę je kupić na rachunek swojej firmy”.

– Jeszcze nie ma projektu drzwi, więc i ich ceny – my na to.

– To może coś do kuchni kupię – ona.

– Myślimy, nasza kuchnia to przecież nie aneks kuchenny w blokowym mieszkanku. To jak zakład pracy, w którym przerabiamy ponad dziesięć razy więcej wszystkiego niż potrzebowałybyśmy na wyżywienie sióstr – nieraz karmimy pielgrzymów i gości, przygotowujemy na sprzedaż herbatki ziołowe, konfitury, zioła przyprawowe, a nawet mydła glicerynowe, i jak się okazuje, lecznicze. Kuchnia to nie drzwi, to poważna inwestycja! „Na początek prześlę trzydzieści tysięcy złotych” – pisze pani. Jesteśmy w szoku. Na początek? I otóż owa pani sfinansowała naszą całą kuchnię, wszystkie meble i urządzenia. Wyłożyła ogromne pieniądze. Pomoc przyszła z Nowej Zelandii. Bo tam zamieszkała i założyła firmę prawosławna Podlasianka Anna (woli pozostać anonimowa). O monasterze dowiedziała się z facebookowej strony wspólnoty.

– A z leczniczymi mydłami było tak. Przyjechała do monasteru była wicemistrzyni Ukrainy w kickboxingu. Twarz cała pokryta trądzikiem. Suszymy rokitnik, inaczej oblepichę. By dodać go do mydła, trzeba oddzielić pyłek od pestek. „Będę dmuchać – fu, fu, fu i oddzielę”, mówi wicemistrzyni. Całe popołudnie dmuchała, aż na twarzy zrobiła się pomarańczowa maska pyłkowa. Następnego dnia wstaje uśmiechnięta, radosna. Patrzymy – czysta twarz, jak u dziecka, różowiutka! Bez krostów. A to rokitnik tak zadziałał.

Z rokitnika robią siostry też syrop, wiadomo leczniczy i smaczny. Koło szpitala w Hajnówce rośnie mnóstwo oblepichy – powiadomiono siostry. Pewnie się tam wybiorą na zbiory. Przecież są jak pszczoły. Dolecą.

Cuda z ikonami

– Może jeszcze wejdziemy do cerkwi, opowiemy o ikonach – proponują siostry.

Rozsądek podpowiada – przecież prawie wszystkie nowe, co o nich można powiedzieć? Ale idziemy.

W cerkwi krząta się brat Antoni. Jest z Ukrainy. Uczył się w warszawskim seminarium duchownym. Tam go ceniono. Trzeci tydzień trudzi się w Turkowicach.

Podchodzimy do Ikony Matki Bożej Trojeruczycy.

– Trafiła do nas zupełnie nieoczekiwanie – mówi siostra Eufalia. – Nie zabiegałyśmy o nią, nie prosiłyśmy. Jest piękna. Piękniejszego wizerunku Matki Bożej nie widziałam. Napisał ją starzec Arseniusz na Świętej Górze Atos w kielii Burazeri. Ikonę zamówił oligarcha z Rosji. Po czym odmówił jej odbioru. Co robić?

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka i Andrzej Charyło

Chcący wesprzeć monaster w dalszych pracach wykończeniowych oraz w wyposażaniu cerkwi, mogą wpłacać ofiary na konto:

Pekao S.A.

90 1240 2829 1111 0010 2240 1819

Monaster Opieki Matki Bożej

22-546 Turkowice 133

Tel. 519 803 932