Home > Artykuł > Najnowszy numer > Gorące serce Julity

Kaługa 2018 rok, jeszcze zwały śniegu, międzynarodowa konferencja, spowita rosyjskim i angielskim. I oto słyszę polski. Pani z Bielska? – niedowierzam.

Spotykamy się po konferencji w moskiewskiej restauracji – Julita Pacewicz-Dimitrova, jej mąż, bułgarski dyplomata, Eugeniusz Czykwin i ja.

Czas rozmywa tamto spotkanie.

– Dzień dobry pani Aniu – podchodzi do mnie tego lata w podsofijskiej Bankji młoda, szczupła, elegancka kobieta – biała bluzka, czarny sweterek, czarne włosy spięte z tyłu i płonące oczy. Ach tak, Kaługa, Moskwa – przypominam.

Julita w swojej drugiej ojczyźnie, Bułgarii, będzie przyjmować pielgrzymów z Bielska i okolic jak dużą 44-osobową rodzinę. Odda jej swoje cztery dni. I dzięki tej drobnej kobiecie będą przed pielgrzymami otwierać się drzwi monasterów, cerkwi, muzea historii bułgarskiej Cerkwi, będą ich spotykać duchowni, mnisi, archimandryci. A ona stanie się jak zwornik między Cerkwiami w Polsce i Bułgarii.

Po powrocie z Chin, gdzie mąż Krasimir przez osiem lat pracował w Pekinie jako dyplomata – tam się poznali – i pracy na placówce w Moskwie, wróciła z mężem do Studena, rodzinnej wsi męża, którą „rozciągnął” niegdyś na pięć kilometrów szlak handlowy, prowadzący do niedalekiej Sofii, dziś miejsca pracy Julity i męża.

Jedziemy autokarem do Studeny. Zaprasza Julita. Studena, tak samo jak wsie we Włoszech, Francji, Rosji, czy na wschodzie Polski resztką sił bronią się przed jakąś niepotrzebnością albo i niebytem – jak ten na Sycylii, gdzie mnóstwo dawnych wsi znaczą tylko ruiny kamiennych domów i zapomniane sady oliwkowe. Gdy tu w Studenie chodził do szkoły teść Julity, ulicą przetaczało się mrowie uczniów – było po pięć równoległych klas, jak owce ciągnęli na pastwisko wiedzy. Teraz szkoły nie ma. I kierowcy autobusów o wsi prawie zapomnieli. A domy? Zdradzają dawną świetność, bogactwo gospodarzy – murowane, obszerne. One pamiętają jeszcze czasy, gdy w ich wsi zatrzymywali się na nocleg wielmoże jadący szlakiem. Budowano im hotele. Dziś dużo domów opuszczonych, jakby tęskniących za dawną Bułgarią, jej rozwiniętym przemysłem, spożywczym nade wszystko, dla którego wieś była jak powietrze. I oto nowa Europa mówi takim wsiom – wasz czas minął.

Julita pragnie tę wieś ożywić. Wyrastała w Bielsku Podlaskim, gdzie na jednym dużym placu, kupionym przez pradziadka, podzielonym później na mniejsze, osiadła jej cała duża rodzina. Chodzili do siebie przez furtki w płocie. I chodzili do cerkwi. Bielskie cerkwie były pełne ludzi.

A tu? Pusto w cerkwi – kilka-kilkanaście osób na Liturgii, a wśród nich i z innych parafii. Jak ich tu przyprowadzić? Jak pomóc proboszczowi, o. Mario, prawdziwemu misjonarzowi?

Julita już się dowiedziała, że niegdyś każdy ród we wsi – bo wieś dzieliła się na rody – stawiał sobie za cel wybudowanie cerkiewki i choć jednego z rodu posłanie na nauki, by został duchownym. W Studenie było pięć takich rodowych cerkwi. I to za tureckiego panowania!

Cerkiew pośrodku wsi, św. Gieorgija Zwycięzcy. Wzniesiono ją wtedy, gdy uznano, że dla rozwijającej się w XIX wieku wsi te rodowe to za mało. Chcieli jedną dużą. Nie, nie stoi na wzgórku, jak zwykle u nas, a w najniższym miejscu. Była budowana za Turków. A Turkowi jadącemu na koniu nie mogła zasłaniać horyzontu. Dwuspadowy prosty dach, a w środku trzy kopuły! Złudzenie? Wychodzę. Patrzę jeszcze raz. Prosty dach! Turkom cerkiew miała przypominać zwykły dom, dlatego budowniczowie skryli kopuły pod prostym dachem, wieńcząc go jedynie niedużym krzyżem.

– Tato, tato – dwuletnia dziewczynka wije się między nogami ludzi. Tak ich dużo! Tylu w tej cerkwi chyba nie widziała. To córeczka o. Mario. Bezpiecznie wtuliła się w podrasnik.

Aromat świeżo skoszonej trawy napełnia plac i cerkiew – letnio, lipcowo.

– Mokro tu było i grząsko – wyjaśnia o. Mario. – Plac wyznaczyli Turcy, z nadzieją że nikt niczego nie zdoła tu wybudować. W istocie, dwa razy wznosili ściany i dwa razy się zapadały. Wówczas sprowadzili dwóch majstrów, którzy wcześniej budowali domy w Wenecji.

– Wbijcie czterysta pali z akacji i na nich budujcie – zaproponowali – a będzie stała czterysta lat.

I tak zbudowali cerkiew. Jak w Wenecji. Poświęcili ją w 1864 roku.

Teraz ta cerkiew jest na liście kulturowego dziedzictwa Bułgarii. Może jeszcze jedna – dwie w kraju mają ukryte kopuły.

Zanim dziesięć lat temu przyszedł do Studena o. Mario, nie było tu przez dziesiątki lat żadnego duchownego. Służy w głównej cerkwi, niedaleko, w Perniku, miasta dużo młodszego od Studeny, które zrodziła kopalnia, i w cerkwiach trzech innych miejscowości. Teraz w Bułgarii brakuje duchownych. Ale brakuje przede wszystkim wiernych.

– Mój znajomy – żartuje o. Mario – mówi, że Bułgarzy to tacy prawosławni na kółkach – po urodzeniu wiozą ich wózkiem na chrzest, na ślub samochodem i na pogrzeb karawanem. Takich prawosławnych w Bułgarii mnóstwo.

Gospodarze zapraszają nas pod wiatę obok cerkwi. Pyszna pizza, ciastka, napoje. Wszystko przygotowali Dimitrovie, teściowie Julity i ciocia męża. Nikt inny ze wsi do nich nie dołączył.

Robię gospodarzom zdjęcie. – To moja córka – wskazuje na Julitę jej teściowa.

Wieczór, ostatni dzień pobytu w Bułgarii, hotel w Złotym Brzegu, w sąsiedztwie słynnego Neseberu. Julita jechała tu z mężem kilka tygodni wcześniej czterysta kilometrów z Sofii, z drugiego końca Bułgarii, by znaleźć grupie dobry i niedrogi hotel. Trafiła doskonale.

Ma już czas. Siedzimy przy basenie, nad nami mewy opowiadają swym krzykiem lato. Julita wraca do studenskiej parafii.

– Potrzebna iskra, może przyjdzie z Polski, by rozpalić serca naszych parafian – ni to stwierdza, ni to marzy. – Ojciec Jerzy Bogacewicz mówił, że jest gotów przyjechać z Bielska razem z innym duchownym i diakonem na nasz parafialny prazdnik. Wiem, to wielki wysiłek pokonać samochodem te dwa tysiące kilometrów w jedną stronę. Ale batiuszka już przywiózł na Bałkany z tysiąc pielgrzymów z Polski. Przyjedzie, jeśli obiecał. Niech i młodzi przyjadą do nas z Bractwa Młodzieży Prawosławnej, tak prężnego, niech nauczą naszą młodzież bycia przy Cerkwi. Dla młodych z Polski Bułgaria może być bardzo ciekawym krajem. Potem niech zaproszą do siebie Bułgarów.

Czterech chłopców kopie na cerkiewnym placu piłkę – staje mi przed oczyma obrazek ze Studeny – dwóch z Bielska, z naszego autokaru, i dwóch ze Studeny. Dzieci i młodzi przeskakują granice natychmiast.

– Nie trzeba wielkich programów ani wielkich pieniędzy. Niech każdy robił to co do niego należy. Bo nie ma pustego duchowego miejsca. Gdy takie jest, to wchodzą w nie niebezpieczne sekty i prądy, jak choćby w Perniku, gdzie na Nowy Rok zjeżdżają się zewsząd przebierańcy, tłumy ich, i odprawiają swój czarci festiwal.

– Masz wykonać swoje zadanie. Jeśli tego nie uczyniłeś, nie obwiniaj innych, nie skarż się. Żyj tak, by pokazać, że Cerkiew nie jest tematem tabu, dziwnym zjawiskiem, historycznym przeżytkiem albo tematem szyderstw, jak to bywa w bułgarskich kabaretach. Pokaż, że jest żywa. Spójrz w lustro i zapytaj, co tak naprawdę zrobiłaś?

– Niektórzy określają, że w Bułgarii sytuacja Cerkwi jest płaczebna. Ale z drugiej strony trzeba przyjąć ją jak Boży dar, kiedy trzeba dać z siebie wszystko, by ją krok po kroku przybliżać do ludzi. Przecież to pierwsze wieki chrześcijaństwa, prześladowań, zrodziły najwięcej świętych, tak jak później Związek Radziecki.

Przypominam sobie słowa Jerzego Nowosielskiego – wiara potrzebuje ludzi gorących, nie letnich.

Gorące serce Julity – obudzi w kimś wiarę? Wierzę, że tak.

Julita po liceum białoruskim skończyła w Mińsku prestiżowy uniwersytet lingwistyki. Studiowała angielski i francuski. Potem pojechała do Pekinu, by tam uczyć się chińskiego. Zna więc w sposób naturalny – jak określa – polski, białoruski, rosyjski i bułgarski i w wyuczony – angielski, francuski i chiński. Siedem języków!

W Pekinie chodziła do cerkwi przy ambasadzie rosyjskiej. Ma przyjaciółkę Chinkę. Ta prowadziła ją przez życie codzienne Chińczyków.

– To bezcenne doświadczenie – określa Julita. – Spotykałam ludzi, którzy nie są chrześcijanami, ale żyją według nauki Chrystusa bardziej niż my, chrześcijanie, nie wiedząc o tym. Czczą rodziców i osoby starsze. W tym nas zawstydzają. Chińczyk nie odda swych starych, niedołężnych rodziców do domu opieki, chyba że do hospicjum. Święta zawsze spędzi razem z nimi, także z tymi, którzy ledwie się poruszają. Posadzi ich na najważniejszym miejscu, podwyższonym. Ubierze w narodowe kostiumy. To najpierw z nimi przywitają się wszyscy goście. Chińczykowi może coś się nie podobać u swoich rodziców, babci czy dziadka, ale nigdy im nie powie złego słowa, nie wybuchnie wobec nich złością.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka