Home > Artykuł > Grudzień 2023 > Krzyk z Rudak

W Rudakach świat się kończył, na pewno mojego łośniańskiego dzieciństwa. Dalej już tylko były Rudaki i ostatni dom we wsi – Kulagów, graniczna rzeka Świsłocz. Na niej urwany most. I tajemnica nad tajemnicami. A co za tym mostem, za tamtą rzeką? Urwany świat – z lekcji wiedziałam, że to Związek Radziecki, choć wszyscy mówili Rasieja, nieprzenikniony, zasłonięty przez szpalery pachnących latem wysokich lip – majątku Chojnowskiego już nie było, ale lipy po nim pozostały, dalej olchy i tataraki, i wysokie trzciny, wśród których meandrowała wstęga rzeki, wyżej łąki wykoszone, pola wykłosione. Do tamtego świata za rzeką wstęp był wzbroniony. Ale ten tutaj – piękny. Grał zielenią, kwiatami i błękitem. A zielono-kwieciste pagórki przekrzykiwały się z „górami” obłoków, nie „zaoranych” samolotami, nie przysłoniętych wysokimi kominami, ani domami. Obłoki swobodne, majestatyczne, rzeźbiły głęboki, nieogarnięty błękit, przysłaniały tajemnicę nieba – jak Świsłocz tajemnicę ziemi po tamtej stronie.

Do domu Kulagów, swoich dziadków, przyjeżdżał mały Andrzej Piotrowicz ze swoim bratem Mariuszem. Mariusz przy otwarciu wystawy obrazów Andrzeja Piotrowicza/brata Eliasza 18 listopada 2023 roku w gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej powie: – To było piękne miejsce. Piękna przyroda i przerażające opowieści dziadków o wojnie. I jedno, i drugie zostały w mojej głębokiej pamięci. Teraz Rudaki są depresyjne. Od jesieni do wiosny żyje w nich tylko jedna starsza i schorowana osoba. Mój brat spędził w Rudakach siedem lat. (Tytuł wystawy: „7 lat w Rudakach. Malarstwo Andrzeja Piotrowicza”). Malował. Pomagał ludziom, woził ich do lekarzy, był ich ostoją.

Odtworzył, czy raczej „malował” po swojemu ogród i sad. Budował swoją pracownię malarską, przeszkloną, niczym oranżerię.

Zaistniał jako artysta dopiero w Rudakach, w piątej dekadzie swego życia, dla niego ostatniej. Miejsce tworzy artystę? Na pewno w dużej mierze.

Urodził się 31 października 1971 roku w Hajnówce. Gdy miał sześć lat, jego rodzice Raisa, urodzona w Rudakach, i Eugeniusz przeprowadzili się. Ojciec, komendant Powiatowej Straży Pożarnej w Hajnówce, otrzymał propozycję pracy w Białymstoku. Uczył się w Liceum Sztuk Plastycznych w Supraślu, potem w Wyższej Szkole Sztuki Stosowanej w Poznaniu (Schola Poznaniensis). W niej dyplom obronił w 1998 roku.

Trzy lata później poszedł do prawosławnego monasteru w Ujkowicach pod Przemyślem. Przebywał tam trzynaście lat, do 2014 roku. Opuścił monaster, który nie był wtedy wolny od zawirowań. Ostatnie osiem lat życia dzielił między Rudaki a Białystok, gdzie pomagał jako ponomar w parafii Zmartwychwstania Pańskiego. Dla Rudak cerkwią parafialną była ta w Kruszynianach. Tam też chodził na służby.

Proboszcz woskresieńskiej parafii w Białymstoku, o. Marek Ławreszuk, mówił podczas pierwszego otwarcia wystawy tego artysty w Hajnówce (9 grudnia 2022): „Starałem się przekonywać go, że wciąż jest mnichem, jeżeli tego tylko chce. I okazało się, że chce”. Charakteryzował: „Eliasz był autentyczny, koncentrował się na obserwacji świata, życia i próbie weryfikacji tego, co widzi, z tym, co chciałby żeby było, z tym o czym mówi nam tradycja chrześcijańska, ale przede wszystkim Ewangelia. Wiara, sztuka i codzienne życie nie były dla Eliasza odrębnymi światami, lecz zazębiały się w jedną splataną realność. Bardzo przeżywał globalne ciosy, które dotknęły wszystkich przez pandemię covidu. Jeszcze większym ciosem była dla niego wojna na Ukrainie”.

W sali opery, pełniącej dziś rolę wystawienniczej, mnóstwo ludzi. Ale malarstwo Piotrowicza jest tak mocne, tak silne, że wybija się na plan pierwszy, „pomija” ludzi. Krzyczy! To krzyk Apokalipsy. Krzyk naszych czasów, jak „Krzyk” Edvarda Muncha z 1893 roku? Nie, mocniejszy. Tam jest człowiek – choć przeszyty egzystencjalnym bólem. Tu przeważnie są fragmenty człowieka, jak po wielkiej katastrofie, po wielkim wybuchu. Oddzielnie „krzyczą” ręce, nogi, warkocz, zamieniający się węża i wijący wokół piersi, pokrytych kroplami łez, są konie w galopie, przywołujące na myśl jeźdźców Apokalipsy, ale jeden z nich inny – jego przód galopuje przed innymi końmi, tył zamyka galop.

Tu wszystko jakby w swym grzechu dojrzało do rozkładu, unicestwienia i czeka na powtórne stworzenie. Ale to kwestia interpretacji. To mój odbiór.

Ale wszyscy mogą powiedzieć to samo o tych obrazach. Kolory są niezwykle intensywne, żywe, skontrastowane. Nie pozwolą na spokój, obojętność wobec grzechów świata, jego opresji, przemocy, wojen i kłamstw. One pokażą wizję naszej przyszłości, w której na łagodne pastele miejsca nie ma, jeśli się nie zmienimy.

Dla mnie nie jest to malarstwo buntu. To malarstwo rozpaczy i przestrogi. Ta wizja może nam się nie podobać, odstraszać nas. Jest na swój sposób „krwawa” – dominuje tu kolor czerwony.

Ale może dzisiejsze czasy potrzebują takiego „bicza”. Może to jest krzyk mnicha: „Pokajajcie się, zanim nie jest za późno”.

Raisa Piotrowicz: – Andrzej czytał Apokalipsę i malował, czytał i malował. Czytał Biblię i malował… Nie chciał pokazywać swoich obrazów.

Mariusz Piotrowicz: – Brat czytał Pismo Święte i chciał je odnieść do dzisiejszego świata, do tego, co się dzieje wokół niego. Niestety wydarzenia, których stał się świadkiem, doprowadziły go do samobójczej śmierci.

Jerzy Hermanowicz, historyk sztuki: – Proszę państwa, to jest malarstwo duszy, udręczonej.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

Anna Radziukiewicz

fot. autorka