Home > Artykuł > Prawosławie jest moją ojczyzną

Prawosławie jest moją ojczyzną

Z inicjatywy naszej redakcji powstała grupa, która ma funkcjonować pod kierunkiem prof. Aleksandra Naumowa, który po dziesięcioleciach uniwersyteckiej pracy, głównie w Krakowie i Wenecji, osiadł w Supraślu. Grupa nie ma formalnego charakteru i jest otwarta. Budowanie więzi, szukanie rozwiązań dla trudnych problemów, pojawiających się w prawosławnym środowisku, uzgadnianie spójnego stanowiska wobec wyzwań i problemów, wzajemne inspirowanie się do pracy, dzielenie się wiedzą i doświadczeniem. Wczesne ostrzeganie siebie nawzajem przed niebezpieczeństwem ulegania zgubnym prądom i ideom – to główne zadania grupy. Moje fascynacje – taki cykl spotkań w ramach grupy zaproponował prof. Jerzy Uścinowicz. Oczywiście chodzi o fascynacje, dotyczące życia w Cerkwi, twórczości na jej rzecz, czy po prostu aktywności. Jako pierwszy wystąpił slawista prof. Aleksander Naumow.

– Pamiętam jak jeszcze na Warmii w Pasłęku wsłuchiwałem się uważnie w brzmienie cerkiewszczyzny. Robiło na mnie zwłaszcza silne wrażenie paki i paki. Wyobrażałem sobie, że oto zaraz nadejdą jakieś paczki, może od „cioci Unry”, które wtedy po wojnie spływały. I tak plącząc się w przydługim sticharze po warmińskich cerkwiach, otwieranych przez mego ojca Eugeniusza Naumowa, wtedy dziekana gdańsko-olsztyńskiego, nie wiedziałem, że ja, popowicz, rozpocznę niebawem swą życiową wędrówkę po pograniczach kulturowych. W domu rozmawiałem w dwóch językach – z ojcem wyłącznie po rosyjsku, z mamą i siostrami po polsku.

Jestem, w odróżnieniu od zdecydowanej większości prawosławnych w Polsce, kulturowym „spadochroniarzem”. Mój pradziad, Konstanty Naumow, pochodzący gdzieś spod Włodzimierza nad Klaźmą, należał do niedużej grupy duchownych, posłanych przez synod rosyjskiej Cerkwi do wzmacniania akcji misyjnej w walce z pozostałościami unii. Służył w Pasynkach.

Ojciec był w składzie tymczasowego kolegium zarządzającego polską Cerkwią. I jako reprezentant kolegium pojechał w 1948 roku do Moskwy jako członek delegacji, która podpisała akt o autokefalii Cerkwi w Polsce. To nie było tak, że Moskwa uznała akt autokefalii, nadany naszej Cerkwi przez Konstantynopol w 1924 roku. Tamtej autokefalii należało się wyrzec. I dopiero wtedy został podpisany nowy akt, pod którym widnieje między innymi podpis mego ojca.

Ojciec z Gdańska trafił do Podbiela koło Bielska Podlaskiego. Nie było tam prądu. Siostra od razu wyłożyła się z zapaloną lampą naftową, omal nie puszczając z dymem plebanii. Parafianie przynosili nam czarny chleb, a ja na początku nie wiedziałem, co to jest. Jesienią brodziłem tam po kolana w liściach jesionu, klonu, topoli.

W cerkwi chodziłem w pięknym sticharze. A parafianie na mnie wołali „maleńki batiuszeczka”. Z Podbiela zachowały się we mnie bardzo dobre wspomnienia.

Tam pochowaliśmy Stalina i Bieruta. Świadomie uczestniczyłem w obu tych aktach. Przy śmierci Stalina podawałem tacie kadzidło. A Bolesława Bieruta chowałem „własnoręcznie”. Podczas spuszczania do grobu trumny z jego ciałem miały bić we wszystkich kościołach w całej Polsce dzwony, więc i cerkiewny w Podbielu. Radio było tylko w szkole. Tam słuchano sprawozdania z pogrzebu. I słuchała go moja siostra Halina. Umówiłem się z nią, że jak tylko nastąpi akt spuszczania trumny, wsiada na rower marki Bałtyk i gna ze szkoły w Dubiażynie w kierunku cerkwi. W odległości kilkuset metrów przed cerkwią, czyli dla mnie widocznej, gwałtownie wymachuje rękoma, co miało oznaczać: już, już! Wtedy ja biłem w dzwony.

Ojciec uspokajająco mówił do nas: Zdieś ruskij duch. Ale z tym duchem było różnie. Wdychałem go stykając się z ruskością w pięciu należących do parafii wsiach i polskością, reprezentowaną przez bodajże jednego sąsiada katolika i grono pedagogiczne, dojeżdżające do Dubiażyna z Bielska. Sąsiad katolik, ożeniony z panią Wierą, mówił po kielichu do ojca: „A ja księdza kanonika uważam”. A ojciec: „Ja też pana uważam, panie Matla”. Obaj używali podbielańskiej polszczyzny.

Na plebanię zachodziły nauczycielki, by zagrać w tysiąca, sześćdziesiąt sześć. Przynosiły mi Porazińską, Konopnicką. To były moje pierwsze lektury.

Ale z dzieciństwa najbardziej zapamiętałem urodę alfabetu cyrylickiego i zapach ksiąg cyrylickich. Tamte księgi pachną mi do dziś. Pisane grażdanką nie pachną! Tekst nie ma tamtej atmosfery, owej tajemniczości skrótów. I pamiętam wzruszenia przy spełnianiu pierwszych lektorskich zadań, kiedy czytałem Apostoła, Czasy.

Sytuacja zmieniła się, gdy po skończonej w Mielniku szkole podstawowej wyjechałem do Drohiczyna do liceum. Zamieszkałem w internacie. Moi koledzy katolicy biegli na mszę i zdążali wrócić przed dzwonkiem, wzywającym do odrabiania lekcji. Ja w żaden sposób zdążyć nie mogłem.

Wstyd powiedzieć, ale pierwszy raz wszedłem do kościoła, gdy miałem 15 czy 16 lat. I przestraszyłem się, widząc tam wielkie ogłoszenie: „Spóźnianie się na msze obraża Pana Boga”. Byłem tym tak poruszony, że kiedy przyjechałem do domu, od razu zapytałem ojca: – Jak to jest, że Bóg obiżajetsia? A ojciec: – Jak będziesz tak gadać, to Bóg się naprawdę na ciebie się obrazi.

Na studia wypychano mnie do Warszawy, na rusycystykę. Obowiązywała wtedy rejonizacja, czyli można było zdawać na najbliższy uniwersytet. Ale pojechałem do ministerstwa i załatwiłem sobie zgodę na zdawanie w Krakowie. I tak trafiłem do miasta, w którym nie było żadnego lęku przed obcością, nie tak jak w Warszawie.

W Krakowie było nawet zaciekawienie innością. Tam zrobiłem „karierę”, mówiąc otwarcie, że jestem popowicz, prawosławny. I tam byłem zmuszony do samokształcenia się. Kiedy profesor pytał mnie – jak tam u was jest z tym i z tym, nieraz, mając świadomość luk w mojej wiedzy, odpowiadałem: – Jutro odpowiem, panie profesorze. Internetu nie było, ale ja miałem swoje „nastolne” księgi.

Potem w Krakowie stykałem się z takimi osobowościami, jak dwoje laureatów Nagrody Nobla – Czesław Miłosz i Wisława Szymborska. Szymborska była niezwykle ciepłą i skromną osobą.

Wspólnota prawosławna w Krakowie była wtedy niewielka i mało aktywna. Służył ojciec Jewgienij Lachocki, pochodzący z Wołynia, wspierany przez matuszkę Julię, bardzo zasłużony duchowny. Oprócz Lachockich wielkim skarbem krakowskiej wspólnoty był profesor Adam Stalony-Dobrzański, który wraz z Grygorowiczami śpiewał w chórze i zapraszał do śpiewania wszystkich, nawet tak fałszujących jak ja. Mówił wtedy: – Jak ja fałszuję, to i ty możesz. I tak podśpiewywałem. A w cerkwi od czasu do czasu pojawiała się tajemnicza postać Jerzego Nowosielskiego, z którym kontakt był trudny. To, że poznałem Nowosielskiego i z nim obcowałem, to zasługa wyłącznie Adama Stalony-Dobrzańskiego, który sadzał Nowosielskiego w „pierwszej klasie” – tak nazywał fotel – i wypytywał go o różne rzeczy, a Nowosielski głównie milczał. Jako osoba Nowosielski nie miał dla mnie żadnego znaczenia, bo on na nikogo nie wpłynął, może tylko na księdza Henryka Paprockiego. Tyle że ułatwił mi kontakt z Krzysztofem Pendereckim.

Dobrzański pozostawał w wielkiej przyjaźni z metropolitą Bazylim. To wtedy Dobrzański robił witraże do cerkwi w Gródku, a ja pisałem doktorat. Razem wybieraliśmy cytaty do jego witraży z Pisma Świętego. Jedliśmy głównie chleb ze smalcem z dużą ilością czosnku i przez to wszędzie „wonialiśmy” tym czosnkiem. Bieda wtedy była. A pod stołem łaził wnuk Adama, Jan Pawlicki, który też teraz żyje tamtymi czasami.

Potem była zagranica. Najpierw rok na stypendium w Bułgarii, potem prawie cztery lata w Serbii. Bałkany otworzyły przede mną zupełnie inną perspektywę. Tam dowiedziałem się, że prawosławie to coś więcej niż domowa atmosfera w cerkwi w Krakowie przy Szpitalnej, czy w kuchni u Adasia Stalony-Dobrzańskiego. Pokazały, że prawosławie ma wymiar uniwersalny.

W Sofii na studiach zrozumiałem, że prawosławie jest moją ojczyzną. Po pewnym okresie buntu, kiedy fascynował mnie Majakowski i Gorki, stwierdziłem, że to jednak Jesienin jest mi bliższy.

W Belgradzie zetknąłem się z prawosławiem jeszcze innym niż w Sofii. Chodziłem tam do cerkwi, założonej przez Antoniego Chrapowickiego, która stała się symbolem ruskiego zarubieżnego, karłowackiego prawosławia, z grobem gen. Piotra Wrangla. Miała atmosferę lat 20.-30. XX wieku. Szedłem do niej 45 minut. Potem, gdy tę cerkiew podporządkowano Moskwie, zrobiono w niej sztampowy, złocony wystrój. Straciła dawny charakter.

Te wszystkie pobyty i podróże, bywa że wzruszające, odkładają się na osobowości człowieka. Otóż taki pobyt w Jordanville, gdzie znajduje się monaster Świętej Trójcy. Byłem tam poproszony o wygłoszeni referatu podczas uroczystości wręczania dyplomów dla absolwentów seminarium. Uroczystość uświetniła swą obecnością prawnuczka cara Mikołaja, księżna Wiera Konstantinowna, która rozmawiała ze mną o Polsce. A jeden ruski mnich mówi do mnie: – A z Polski! I zniknął. Niebawem przynosi mi gazetę, a w niej o objawieniu się Matki Bożej w „waszym Lwowie”, jak stwierdził. Mówię: – Lwów nie jest już w Polsce. A on: – Kak tak! Kak tak? A gdzie! Lwow nie w Polsze? Nie mógł zrozumieć, choć wtedy minęło już grubo pół wieku, od kiedy w Polsce nie był. Wtedy zrozumiałem, jak można żyć niejako w światach równoległych. W drukarni w Jordanville ikona św. Iowa Poczajowskiego, wysoka gdzieś na pięć metrów. Po przeniesieniu drukarni z Poczajowa do Jordanville nadal święty jest jej patronem.

Początkowo ta bułgarska, serbska, częściowo macedońska i bizantyńska kultura zapewniła mi gniazdko, w którym spokojnie funkcjonowałem. Bardzo rzadko wychylałem się wtedy z niego w stronę kultury ruskiej. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych nastąpiła zmiana.

Uczestniczyłem wtedy w projekcie, dotyczącym badania rękopisów cerkiewnosłowiańskich. Postanowiłem sporządzić inwentarz rękopisów cyrylickich, głównie cerkiewnosłowiańskich, ale także ruskich, znajdujących się w bibliotekach i w muzeach polskich.

To wtedy prof. Bazyli Białokozowicz, slawista, badacz literatury i kultury rosyjskiej, białoruskiej i ukraińskiej (zmarł w 2010 roku) rusycysta, powiedział mi: – Gratuluję, że wróciłeś w swoje kręgi.

Wtedy w gruncie rzeczy zrozumiałem powiązanie własnej tożsamości z kulturą prawosławną lokalnej tradycji. Zafascynowała mnie uniwersalność lokalnej tradycji, która jest bogata i ważna, ale jest cząstką większej całości. Jej wartością pozostaje nie tylko to, że istnieje i jest bogata, ale że pozostaje w łączności z pozostałymi częściami tej cerkiewnosłowiańskiej ogólnoprawosławnej wspólnoty.

Poczułem się współwłaścicielem kultury związanej z Supraślem, Poczajowem, Witebskiem, Chełmem, Kijowem, z rękopisami zgromadzonymi w Warszawie, Wilnie, Przemyślu, Kanadzie i w podgorlickich Leszczynach, które i tam odkryłem.

I nigdy nie przeszkadzało mi, że te dobra kultury są nie tylko moje, że należą do większej społeczności niż tylko jeden naród, a ja jestem tylko ich współwłaścicielem. Jest wielu ludzi, którzy usiłują zagarnąć dobra kultury, przypisując je tylko własnemu narodowi. Mnie na odwrót, wydawało się, że im więcej jest współwłaścicieli danego dobra, tym bezpieczniej dla niego i tym jest ono cenniejsze.

Najbliższa mi jest jowialna, dobroduszna i otwarta wizja świata Adama Stalony-Dobrzańskiego. On roztaczał ciepło wokół siebie. I pewnie dlatego władyka Wasilij (Doroszkiewicz) tak go lubił. On też był podobny do Dobrzańskiego, w gruncie rzeczy władyka był dobrym i otwartym człowiekiem.

Nie wiem, co bym robił, gdybym pozostał w Bułgarii czy w Serbii, albo we Włoszech czy w Stanach Zjednoczonych, albo gdybym nie został slawistą, a na przykład farmaceutą. Mój ojciec bardzo by chciał, żebym nim został – ciepło, czysto i lekarstwa pod ręką. A duchownym? Też tego chciał ojciec. Ale słuchu nie miałem.

Tata zaakceptował mój wybór po obronie doktoratu. Przyjechał na obronę do Krakowa. Miała ona miejsce w ogromnej sali, w której zgromadziło się ze 150 osób. Miałem wtedy 24 czy 25 lat i byłem najmłodszym wówczas doktorem na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem wyprzedziła mnie, mając o parę miesięcy mniej, Marysia Płońska. Po obronie tata objął mnie i powiedział: – Wiesz synu, dobrze zrobiłeś, bo jak zobaczyłem przed iloma ludźmi występujesz, to w Podbielu miałbyś tylko kilka babuszek. Ojciec uznał wtedy słuszność wyboru uniwersyteckiej krakowskiej drogi.

(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w E-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)

wysłuchała i sfotografowała

Anna Radziukiewicz

Odpowiedz