Andrzej Andrjanow z długą, niemal białą, brodą, w czapce na kształt skufiejki, wlewa się w monasterski krajobraz bez żadnego zgrzytu. – Posłusznik? – pytam ihumena monasteru w Sakach, hieromnicha Włodzimierza.
– Pan Andrzej przyjechał do nas z Płocka na Wielki Post – słyszę.
– W dzieciństwie wydawało mi się, że prawosławie w Polsce jest tylko w Płocku. Chodziłem z mamą do płockiej cerkwi. Taty nie zdążyłem poznać. Zmarł, gdy miałem trzy tygodnie. Wyrastałem tylko przy mamie. Gdy mama odeszła w 1999 roku, dopiero w pełni zrozumiałem, kogo straciłem.
Przemiana w stronę ateizmu zaczęła się w szkole średniej. Związek Młodzież Socjalistycznej, z wyjazdami i obozami, stał się jak atrakcyjna, duża, silna wspólnota, której przecież nie miałem w domu – bo cóż jedynak z mamą. Dalsza edukacja i praca były też owinięte pajęczyną idei socjalistycznych – silni i zwarci, umiemy żyć bez Boga. A w ogóle to Boga nie ma nawet w kosmosie. Więc gdzie? Nie ma Go. Taki był przekaz.
– Pan Andrzej jest człowiekiem wielu talentów i wielkiej wiedzy – wtrąca ihumen.
– Eee – macha ręką pan Andrzej. – Pracowałem w płockim Mostostalu. I choć nie studiowałem budownictwa, tylko mechanikę, w pewnym momencie dyrektor powiedział: „W końcu musisz pan iść na budowę”. Pracowałem więc w nadzorze budowy rafinerii gdańskiej i rafinerii płockiej. Ale wszystko się skończyło i teraz jestem na emeryturze.
– A może się zaczęło? – kontruję. – Nowy etap życia…
– W 1990 roku miałem nieprzyjemne zdarzenie – jakby pan Andrzej chciał potwierdzić ostatnie zdanie. – Pierwsza myśl, jaka się pojawiła – wrócić do Boga. Zacząłem chodzić do cerkwi, pomagać w cerkwi. Potem zostałem starostą. I oto zbieg okoliczności. Ojciec Włodzimierz Misijuk organizuje w Akademii Supraskiej warsztaty czytania tekstów cerkiewnosłowiańskich. Jadę, bo potrzebuję czegoś więcej. Tam poznałem Andrzeja Markowskiego, architekta. Zaprzyjaźniliśmy się. Kupił on we wsi pod Grabarką gospodarstwo i zaproponował: „Przyjeżdżaj latem do mojej chaty”. Było mi tam dobrze. Pobyty wydłużałem. Ale potem poszedłem na rozmowę do ihumenii Hermiony. Mówię: „Nie wypada mi tak długo siedzieć w żeńskim monasterze. Trzeba do męskiego”.
Chciał do Sak. Ale proboszcz katedralnej cerkwi w Warszawie, o. Anatol Szydłowski, odradził. „Idź do Supraśla” – powiedział.
Poszedł. W Supraślu dano mu posłuszanije – oprowadzać turystów i sprzedawać w monasterskim sklepiku. Te kontakty z turystami i pielgrzymami zmusiły go do zagłębienia się w historię monasteru i w ogóle w historię Cerkwi. Czytając literaturę, jakże był zdumiony ograniczonością swej dziecięcej, ale i późniejszej, wiedzy na temat prawosławia i przypominała mu się podróż mamy na wschód. Miał wtedy ze dwanaście lat. Mama prowadziła sklep z tekstyliami. Po kretony pojechała do Siemiatycz. Tam była ich hurtownia. I pewna kobieta z Siemiatycz zaproponowała jej: „Pojedziemy na Liturgię na Grabarkę”. „Grabarkę?” – spytała zdumiona.
– Andrzej, gdzie ja byłam! – w Płocku od progu dzieliła się wrażeniami z synem. – W niebie, w raju!
(ciąg dalszy dostępny w wersji drukowanej lub w e-wydaniu Przeglądu Prawosławnego)
Anna Radziukiewicz, fot. autorka